Sprawa kardynała Sapiehy, czyli czy można ufać dokumentom bezpieki? Felieton Piotra Semki

(Fot. Radio Gdańsk)

Opinia publiczna w Polsce odwykła już troszeczkę od gorących sporów o dokumenty dawnej bezpieki i wynikające z nich wnioski. Tak było w latach dziewięćdziesiątych, kiedy sprawa ewentualnej współpracy dotykała wielu prominentnych polityków z różnych obozów politycznych i kwestia, jak podchodzić do dokumentów bezpieki, była bardzo gorąco wałkowana.

Wówczas popularna była teza, że papierom ubeckim nie można ufać i że grzebanie się w teczkach to jest coś zwyrodniałego i nie prowadzi do niczego dobrego. Oczywiście istotą sporu była kwestia Lecha Wałęsy, którą akurat przypadkowo zupełnie dzięki generałowej Kiszczakowej rozwiązano w ten sposób, że komplet dokumentów trafił do IPN-u. Pani generałowa była przekonana, że dostanie za to jakieś pieniądze. Nie dostała nic, ale przy okazji rozwiązała sprawę i już tylko najbardziej zajadli zwolennicy Lecha Wałęsy twierdzą, że nie ma dowodów na to, że współpracował z SB i denuncjował kolegów.

Ale sprawa teczek pojawiła się na nowo przy okazji podniesienia przez „Gazetę Wyborczą” kwestii z przeszłości. Oto „Gazeta Wyborcza”, powołując się na śledztwo holenderskiego dziennikarza Ekke Overbeek i drugiego dziennikarza TVN24 – Marcina Gutowskiego, postawiła tezę, że są bardzo poważne powody, aby uznać, że kardynał Adam Sapieha, który kierował archidiecezją krakowską aż do 1951 roku, był seksualnym drapieżnikiem. Na dowód przedstawiono dwa zeznania upadłych, złamanych księży, którzy w czasie przesłuchań na UB stwierdzili, że kardynał Sapieha dopuszczał się molestowania. Teraz okazało się, że ci, którzy niegdyś głosili, że teczkom ubeckim w ogóle nie można wierzyć, nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, stwierdzali, że jeśliby znalazły się takie wypowiedzi w zeznaniach, to to jest istotny element i punkt wyjścia do postulatu stworzenia specjalnej komisji, która by zbadała sprawę przeszłości księdza Sapiehy.

W całej tej sprawie złamano dwa tabu. Po pierwsze uznano, że pojawienie się oskarżenia w samych tylko zeznaniach jest ostatecznym niemalże dowodem na winę. I dwa, że sięgnięto po sprawę, w której bardzo trudno cokolwiek stwierdzić, bo kardynał Sapieha zmarł w 1951 roku, więc kapłani, którzy jeszcze mogą go pamiętać, mają dzisiaj około 95 do 100 lat. I kolejny argument, który jest używany w tej sprawie, że na potwierdzenie, że coś jest na rzeczy, świadczą opinie dziennikarzy, takich jak np. Tomasz Terlikowski, którzy mówili, że słyszeli o takich plotkach wśród starszych księży diecezji krakowskiej. Problem w tym, że to, że ktoś coś słyszał, nie jest równoznaczne z ważną przesłanką, że jest to prawda. Bo można sobie wyobrazić, że krakowska bezpieka, która w latach stalinowskich uważała kardynała Sapiehę za wroga numer jeden, sama rozpuszczała te krzywdzące Sapiehę plotki, aby poniżyć jego autorytet.

Co robić w sytuacji, kiedy można z jednej strony zetknąć się z ostrym oskarżeniem, a z drugiej strony trzeba pamiętać, że ogromne zasługi kardynała Sapiehy, chociażby jego postawa wobec gubernatora hitlerowskiego Hansa Franka, nakazują jakieś domniemanie szacunku dla jego postaci? Problem jest taki, że są sprawy, które po tylu latach naprawdę bardzo ciężko rozstrzygnąć. Pytanie, czy w związku z tym sięgać po tego typu historie. Gdy „Gazeta Wyborcza” poinformowała o sprawie oskarżeń wobec Sapiehy, postawiła dramatyczne pytanie, że przecież te zeznania dwóch księży, którzy zostali złamani przez bezpiekę, były w archiwach IPN-u i badacze, którzy badali przeszłość kardynała Sapiehy, musieli je znać. „Dlaczego ich nie ujawnili?” – dramatycznie pytała „Gazeta Wyborcza”. No, być może dlatego, że właśnie uznali, że cała sprawa jest z jednej strony niezwykle drastyczna, więc jeżeli się te zeznania będzie przedstawiało, to obrzucą one błotem kardynała Sapiehę, a z drugiej strony w tej sprawie bardzo trudno wyobrazić sobie, że można ją jednoznacznie rozstrzygnąć.

Czasami po prostu w takiej sytuacji trzeba uznać, że więcej będzie złego niż dobrego z dotykania takiej sprawy. Oczywiście publicyści, którzy są zaangażowani w sprawę molestowania, mówią, że taka sytuacja jest korzystna dla tych, którzy chcą stawiać tezę, że Kościół jest bezgrzeszny. Ale myślę, że tu decydować powinien zdrowy rozsądek. W sprawach, w których żyją zarówno ofiary molestowania, jak i kapłani, którzy o takie molestowania są posądzani, można przeprowadzać komisje i one działały tak, jak w wypadku komisji, która wyjaśniała działanie jednego z zakonników w klasztorze dominikanów we Wrocławiu. Ale w wypadku spraw sprzed siedemdziesięciu lat, trzeba się dobrze zastanowić, jaki jest sens rozgrzebywania takiej sprawy, ponieważ jednoznacznie raczej nie da się jej wyjaśnić, a błoto rzucone na kogoś, kto nie żyje i nie może się już bronić, łatwo przysycha i będą powtarzane te zarzuty jeszcze wiele razy, np. przez tych publicystów, którzy nie kryją, że Kościoła nie lubią i lubią mu dowalić.

Posłuchaj całego felietonu:

Piotr Semka

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj