Specjalny raport z Ukrainy. Transport fundacji „Zupa na Monciaku” dotarł do Chersonia [ZDJĘCIA, WIDEO]

(fot. Zupa na Monciaku/Aleksandra Kamińska)

Komentarz jest zbędny – zdjęcia i filmy mówią wszystko. Aleksandra Kamińska z fundacji „Zupa Na Monciaku” dotarła do Chersonia i po raz kolejny usłyszała ” diakuju”.

Pokonują kilka tysięcy kilometrów, aby dojechać do najbardziej potrzebujących na wschodniej Ukrainie. Aleksandra Kamińska z fundacji „Zupa na Monciaku” nie ukrywa, że za każdym razem, gdy jedzie z pomocą na Ukrainę, towarzyszy jej lęk, ale i radość, bo na drogach widzi wiele samochodów z polskimi tablicami rejestracyjnymi.

Podkreśla, że Ukraińcy doceniają to, że Polacy im pomagają. A potrzebujących jest bardzo wielu.

  • Za kolejny udany transport darów na Ukrainę,
  • Za paczki z żywnością, za ciepłe koce, za kaszę, mód i konserwy,
  • Za kolejne spotkanie z ukraińskimi ludźmi,
  • Za słowa podziękowania i łzy radości,
  • Za uśmiech dzieci zgromadzonych przy polskim busie,
  • Za paczkę ciastek dla jednego z żołnierzy z jego ulubionej gdańskiej piekarni,
  • Za ten koc, który przekazała Ola starszej pani z Chersonia,
  • Za tą karmę dla wygłodzonych psów,

Olu dziękujemy!

TRANSPORT WYPOSAŻENIA I PACZEK

Transport „Zupy Na Monciaku” wyruszył z pomocą przed tygodniem. Zawiózł wyposażenie dla ludności cywilnej i paczki dla walczących na froncie żołnierzy.

– W każdym z 300 pakunków są podstawowe leki, szczoteczki do zębów, skarpety i żywność: kilogram kaszy, ryż, trzy warzywne konserwy i miód. To produkt luksusowy, ale nie chcemy wieźć tylko pasztetu i ryżu – tłumaczy Kamińska.

Zgromadzenie potrzebnych rzeczy zajmuje około miesiąca. Fundacja zakłada „zrzutkę” na swoim profilu na portalu Facebook, określając jej cel. Ludzie wpłacają pieniądze, za które są robione zakupy i opłacane paliwo potrzebne, aby dowieźć produkty na czas. Z ostatniej zrzutki zostało trochę pieniędzy, więc fundacja mogła kupić też agregaty. Specjalny dmuchany namiot-hangar przekazały władze miasta Gdańska. Można w nim podłączyć wszystkie media, a co najważniejsze – schronić się przed zimnem.

Z NOTESU ALEKSANDRY KAMIŃSKIEJ

Droga na południe. Ostatnie kilometry przed Chersoniem są stresujące. Jezdnia pocięta gąsienicami czołgów znów huczy jak pas startowy pod kołami samolotu.

Dziury po minach rozchlapują kawę w szoferce. Auta jeżdżą bardzo szybko, wyczuwa się nerwową atmosferę, zwłaszcza w otwartej przestrzeni. Tu o rakietach mówi się „przyloty”.  Domy na trasie są zmasakrowane. To jest tak wstrząsające, te wioski, miasteczka, gdzie nie ma ani jednego domu, który wytrzymałby bombardowania. Mijamy Czernobaiwkę. Nie został kamień na kamieniu. To nic, że widzimy to niepierwszy raz, do tego przyzwyczaić się nie da.

Do dźwięków wojny da się, trzeba. Bliskość linii frontu daje o sobie znać gromkim grzmieniem. Musimy robić swoje. Przeładowujemy towar, paleta po palecie. Poczta w Chersoniu znów nie działa. Transportujemy się więc jeszcze raz z Mikołajowa. Pomagają przyjaciele ze sztabu w Chersoniu. Załadunek, rozładunek, który to raz. Psy wyczuwają, że mamy karmę. Zbiegają się, kiedy parkujemy. Wychudzone boczki, ujadają jakby były złe, ale w psich oczach widać nadzieję. Worek karmy znika w kilka minut.

Nocujemy w Chersoniu. Mamy dobrą miejscówkę. Dzielnica daleko od Dniepra, bokiem do rzeki. Zza rzeki kacapy próbują trafiać w miasto czym się da. Ukraińska artyleria też nie śpi. Trzeba się nauczyć odróżniać dźwięki, spróbować spać.

Jest wojna, ale ludzie tak żyją tu na co dzień. W bloku pozostało kilka osób. Dzielimy się lampami naftowymi, paczkami z pomocą, kocami, słuchamy opowieści, opowieści mrożących krew w żyłach.

Centrum miasta puściusieńkie. W miejscu, gdzie w wigilię Bożego Narodzenia ułamki rakiety zabiły dziesiątki cywili na ulicy, niesie się echo. Nasz przyjaciel Sergiej zajmuje się stawianiem betonowych schronów w różnych częściach miasta. Przejeżdżając, wysiadamy zobaczyć. Drzwi małego schronu przeciwrakietowego są otwarte na oścież, gotowe do przyjęcia ludzi, gdy nagle, jak to tutaj mówią, zacznie padać. Drzwi podpiera to, co leżało w pobliżu, czyli… stalowy kawał rakiety. Nie będzie alarmu, nie zdąży zawyć. Rosjanie są poniżej pięciu kilometrów stąd. Drzwi są stale otwarte, bo liczą się ułamki sekund.

Na pustej drodze przy pustym placu stoi mężczyzna z kapeluszem i śpiewa. Jego głos odbija się od pustych ścian. Nie przechodzi nikt. Dla kogo on śpiewa?

Czerwony Krzyż pożycza nam kaski. Znów pakujemy auto. Wybieramy się do wiosek, które nie mają prądu i wody od miesięcy. Światło i ciepło sprawia tu ogromną radość. Największy agregat zostawiamy u mężczyzny,
który przepompowuje wodę dla mieszkańców Darivki. Całe podwórko zastawione jest baniakami z wodą. Mniejsze agregaty plus kuchenki i grzejniki do nich dostają rodziny wielodzietne. Szkoda, że wciąż są tu maluchy. Są, bo mimo wojny trwa życie. Kobieta w zaawansowanej ciąży pyta o syrop na kaszel dla dwóch kilkuletnich dziewczynek, starsza pani o ciepłe skarpetki dla sparaliżowanego męża. Ludzie dziękują za wełniany koc, świeczkę, kawę, miód jak za skarby. Radość staruszków, radość dzieci, zawstydza nas i powinna zawstydzać świat.

Anna Rębas/aKa

Komentarze


Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj