W pokoju niewiele miejsca. Ot tyle, by upchnąć wersalkę, stół, dwa krzesła i szezlong z wylegującym się kotem. Dwie szafki. Na telewizor i papiery. Dookoła rzeźby. I obrazy. Na ścianach, półkach, galeryjce pod sufitem. Na stole i parapecie. W maleńkim przedpokoiku. I w kuchni. W powietrzu czuć nikły zapach obiadu. Piotr Golla – rzeźbiarz i malarz, długo przygląda się jednej ze ścian.
– Niech pan spojrzy na te twarze – zaczyna. – Twarz, to drzwi do człowieka. Do jego duszy, przeżyć, doświadczeń. Tu, na Nordzie, twarze są niezwykłe. Jedyne w swoim rodzaju. Takie okrągłe, o wysokich czołach, szerokich nosach, z kilkudniowym zarostem. Wysmagane wiatrem, zaimpregnowane morską wodą. Ze zmarszczkami wokół oczu. Zamyślone takie. Twarde, bez emocji. Nieprzystępne. Surowe. Tylko czasem się śmieją. Lubię takie twarze rzeźbić. Mój ojciec takie rzeźbił. Ja też to robię. Tylko moje są od ojcowych cieplejsze.
OJCIEC
Historia i wybory Leona Golli wyznaczają azymut życia Piotra.
– Wszystkiego się od niego nauczyłem. Mieszkaliśmy wtedy we Władysławowie. W największym pokoju stał stół. Tuż obok pieca. Ojciec siadał przy tym stole, grzał plecy, zapalał małą lampkę, rozkładał narzędzia i rzeźbił. A ja obok niego. Miałem swój nóż. Taki mały kozik. Ostry był. Bardzo. Siedziałem tak przy nim i próbowałem strugać. Na początku dostawałem do zabawy korkowe pływaki od rybackich sieci. Robiłem z nich różne zwierzaki. Musiałem kombinować, bo każdy pływak ma dwie dziury i trzeba je było jakoś wkomponować w całość rzeźby. Kiedy ojciec zobaczył, że mam do tego smykałkę, pozwolił mi strugać w drewnie. Dostawałem małe, lipowe klocki. I pracowałem. Ojciec robił swoje, ale co chwila zerkał, co ja tam majstruję. Uczył mnie, jak trzymać dłuto, by się nie poranić, jak układać rękę, gdzie powinienem trzymać kciuk. Cierpliwy był. Raz za razem powtarzał, co mam robić, by było lepiej.
Leon Golla to typowy samouk. Wychowany w rodzinie rybaków łodziowych, najpierw w Wielkiej Wsi (dzisiejsze Władysławowo), potem w Helu, doskonale wie, jak ciężka to robota. Bywa, że prosto z łodzi biegnie do szkoły na zajęcia. Poranne lekcje zazwyczaj przesypia. Pierwszą, szerzej znaną pracę wykonuje w wieku 13 lat. Prosty parkan dookoła domu ozdabia tym, co podpowiada mu wyobraźnia. Kwiatami, kogutkami, kaczkami, motylami. Przez długi czas płot Gollów jest najoryginalniejszym helskim ogrodzeniem.
Podczas wojny – jak wielu innych rdzennych Kaszubów – zostaje wcielony do hitlerowskiej Kriegsmarine. Stacjonuje w Narviku i Kilonii. Dowódca okrętu, arystokrata z książęcym tytułem, nie bardzo pali się do wojaczki. Jego podwładni mają sporą swobodę, mogą na przykład handlować z Lapończykami. Leon rzeźbi w przerwach między wachtami. Spokojną służbę od czasu do czasu przerywają naloty alianckiego lotnictwa. Leon kilka razy ociera się o śmierć. Koniec wojny zastaje go w małej mieścinie, gdzieś w zachodniej strefie okupacyjnej. Powoli układa sobie życie. Pięć lat później otrzymuje od matki rozpaczliwy list wzywający go do powrotu. Leon pakuje swój skromny dobytek, rozstaje się z kobietą, z którą chciał przeżyć resztę dni i przyjeżdża do domu. Nieustannie nękany przez Urząd Bezpieczeństwa, mający spore trudności z poprawnym wysławianiem się w języku polskim, znowu zostaje rybakiem. W 1950 roku zakłada rodzinę. Dwa lata później Gollowie, niechciani w Helu przeprowadzają się do Władysławowa. Rodzi się Piotr.
Mieszkają bardzo skromnie. Bieda wyziera z każdego kąta. Czasem bywa tak źle, że stać ich tylko na chleb z margaryną i rybę. Leon rzeźbi wieczorami, odpoczywając po pracy.
Jego twórczość odkrywają w połowie lat 50-tych pracownice Muzeum Etnograficznego w Warszawie. Staje się bardzo popularny. W helskiej bibliotece ma własną ekspozycję. Na wystawie w Wejherowie otrzymuje nagrodę Ministra Kultury i Sztuki. Cepelia zaprasza go do Warszawy. Bożonarodzeniowa szopka dostaje w stołecznym konkursie wyróżnienie. Do domu przyjeżdżają obcy ludzie i zamawiają rzeźby. Leon dzieli czas między rybactwo, rodzinę i sztukę. W tym czasie mały Piotr odkrywa w sobie artystyczne powołanie.
WYRZEŹBIĆ MILICJANTA
Pierwsze dzieło to rysunek. Piotr ma niecałe 2 lata, gdy tworzy dla wczasowiczów bociana. Bardzo udatnego i podobnego do pierwowzoru. Państwo Jaźwieccy – krakowscy przyjezdni – odwdzięczają się ledwo co chodzącemu malcowi pudełkiem kredek i bocianią figurką z czekolady. Dla Piotra to królewski dar. W tym czasie czekolada jest w zasadzie niedostępnym rarytasem. Szczególnie dla ubogich, rybackich rodzin.
Ciekawi go wszystko. Gdy w domu pojawia się radio, mały Piotr jest zafascynowany dobiegającymi z pudełka dźwiękami. Bardzo chce wiedzieć, skąd się biorą. Rozcina materiał pokrywający głośnik. Jest bardzo rozczarowany, gdy w środku nie znajduje grającej marsza orkiestry. Każdy mebel w mieszkaniu nosi ślady jego kozika. Ojciec tylko uśmiecha się i pobłażliwie grozi palcem.
Pracując pod jego doświadczonym okiem, Piotr szybko nabiera rzeźbiarskiej biegłości. W szkole nauczyciele natychmiast dostrzegają jego talent. Każda praca staje się ozdobą szkolnych wystaw. Rzeźbi to, co podpowiada mu wyobraźnia. Dużo czyta, głównie przygodowe książki Szklarskiego, Dumasa, czasem Karola Maya. Naturalnym tematem jego prac stają się Indianie, kowboje, muszkieterowie, rycerze, ułani, piraci. Ojciec zaczyna zabierać go na spotkania twórców ludowych. Podczas jednego z takich zjazdów któryś z uczestników stwierdza: „Piotr, ty nigdy na oczy nie widziałeś kowboja, Indianina czy muszkietera. Mógłbyś wyrzeźbić w końcu coś z życia. Milicjanta chociażby.”
– Pracowałem wtedy bez żadnych ilustracji. Rzeźbiłem z głowy, na podstawie książkowych opisów. Wracając ze szkoły, zawsze zachodziłem do księgarni. Jeśli na wystawie leżała jakaś nowa książka, szedłem do babci. Rodzice nie mieli pieniędzy. A babcia swoje oszczędności trzymała w takim specjalnym pudełku z malutką kłódeczką. Prosiła wtedy, bym jej to pudełko podał. Wyciągała z niego pięćdziesiąt albo sto złotych i miałem na kolejną książkę. Ojciec kupował „Poznaj Świat”. Zawsze czekałem na następny numer. Fascynowały mnie opowieści o innych krajach.
Piotr chce dalej rozwijać swój talent. W liceum plastycznym w Orłowie przyjmują tylko do klasy o profilu fotograficznym. Rzeźby uczą daleko od domu. W Zakopanem. Albo w Supraślu. To za daleko. Leon mówi „nie”. Piotr idzie do przyszkunerskiej zawodówki. Ma zostać mechanikiem, choć wcale go to nie pociąga. Gdy ojciec – dostrzegając w końcu synowskie męki zmienia zdanie w kwestii szkoły, jest już za późno. Piotr ma 16 lat, co definitywnie przekreśla możliwość pójścia do „plastyka”.
Uczy się mnóstwa niepotrzebnych rzeczy. Po lekcjach rzeźbi. Spod dłuta wychodzą pierwsze akty.
– Pokazałem je ojcu, ale mu się nie podobało. W ogóle to były wtedy inne czasy. Żeby jakoś nagość pokazać, to nie było można tak zwyczajnie. Modelek nie było. Klimatu nie było. Ze zdjęć te akty robiłem. Głównie płaskorzeźby. Czasem całe postacie. Do dziś zachowała się jedna figurka Haitanki. Stoi w puckim muzeum.
Artysta pokazuje swoje prace
KIEROWCA Z DŁUTEM
W wojsku szkolą go na kierowcę. Dowódcy pograniczników, gdzie odbywa służbę, szybko orientują się w jego prawdziwych zdolnościach. Nie musi już brać udziału w poligonach i ćwiczeniach, tylko rzeźbi na zamówienie wopistów z psami. Czasem maluje socjalistyczne plansze. Czas w armii płynie spokojnie.
Umiejętności z wojska przydają się w nowej pracy. Zatrudnia się w Transoceanie jako kierowca.
– Prawie nie było czasu na rzeźbienie. Ciągle gdzieś z rybą jeździłem. Jak ktoś składał zamówienie na rzeźbę, musiałem nieraz siedzieć całą noc w piwnicy i dłubać. A rano do roboty. Ale i na to w końcu znalazłem rozwiązanie. Czasami czekaliśmy na załadunek po 12 godzin. Nieraz dobę. Kolega zmiennik szedł wtedy do innych kierowców grać w karty. A ja rzeźbiłem. Kiedy wracał – orżnięty i spłukany – ja miałem już swoją rzeźbę i przy okazji zarobek.
Życie płynie. Na świat przychodzi najstarszy syn Rafał, potem Sławek i Dagmara. W twórczości zaczynają dominować motywy morskie.
– W Transoceanie wiedzieli o moich zainteresowaniach. Dyrekcja dała mi pomieszczenie, gdzie urządziłem sobie warsztat. Kupowali mi farby, bo wtedy zacząłem też malować. Głównie żaglowce, scenki portowe, kutry i łodzie. Jak nie było wyjazdu, to siedziałem w tej swojej pakamerze i tworzyłem. Nasz dyrektor to był dusza człowiek. Wszystkim szedł na rękę. Czasem jak do nas przyjeżdżał, to witał się tylko z kierownikiem a resztę czasu spędzał u mnie. Rozmawialiśmy, czasem otworzyliśmy jakiegoś kornusa. Kiedy zmarł, nawet najtwardsze chłopy po nim ryczały. Wszystkie oddziały firmy były udekorowane moimi rzeźbami i obrazami. Niedawno w Gdyni spotkałem na ulicy kobietę. Podeszła do mnie i powiedziała: „Pan Piotr? Mam na ścianie w domu pana obraz”. Prawda jest taka, że jak przedsiębiorstwo upadło, to ludzie brali do domu, co kto mógł. Nawet nie wiem, ile moich rzeźb i obrazów jest teraz gdzieś w świecie.
NA SKWERACH, RONDACH I PARCELACH
Piotr zaczyna tworzyć duże kompozycje. – Pamiętam jak kiedyś taszczyliśmy z kolegami jeden taki pień do piwnicy. Było nas chyba z sześciu. Kloc miał z 80 cm średnicy. Nie wiem, jak przepchnęliśmy go przez drzwi.
Rzeźbi z niego pierwszego dużego rybaka. Z fajką, kotwicą i łososiem. Rzeźba staje przed domem przy ulicy Róży Wiatrów we Władysławowie. Jest z nią problem, bo co rusz ktoś dzwoni, puka i pyta, czy może się z rybakiem sfotografować.
– Tylu ludzi chciało zrobić sobie zdjęcie, że musieliśmy płotek obniżyć, by dostęp był łatwiejszy.
Prace Piotra zdobią różne miejsca Nordy. Podobizna Mestwina przy budynku puckiego Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie, ogromne sowy przy bibliotekach. Od Helu po Chłapowo, w każdej wsi i miasteczku można znaleźć wytwory jego dłuta. Największa praca to Neptun z Prozerpiną, prawie trzymetrowa rzeźba ozdabiająca dziobnicę jednego z kutrów.
– Kiedyś zrobiliśmy takiego dużego anioła do jednej z restauracji. Zapakowaliśmy go na przyczepę i powieźliśmy do Pucka. Drogę wtedy robili i co chwila wstrzymywali ruch na światłach. Trzeba było strasznie długo czekać Kiedy dojechaliśmy do tego miejsca, co je remontowali, to akurat włączyło się czerwone. Operator popatrzył na przyczepkę i wrzasnął do krótkofalówki: „Wstrzymaj ruch, Anioła puszczam”.
Pojawiają się zamówienia na motywy religijne. Pierwszy z konkretną potrzebą przychodzi ksiądz Wiesław z Chłapowa. Chce figurkę Chrystusa Frasobliwego do przyulicznej kapliczki. Potem prosi jeszcze o Jezusa na Krzyżu. Chce zamienić tę tandetną plastikową na godną, drewnianą. A potem już idzie. Powstają kopie figurki Matki Boskiej Swarzewskiej, anioły, Chrystusy, święci Piotr i Paweł, Antoni nawet. I łódka dla papieża Jana Pawła, z nim samym w roli sternika. Piszą potem o tej łódce w La Observatore Romano.
Prace Piotra Golli
CZAS ZMIAN
Na świat przychodzi najmłodsza córka, Magda. Bez reszty zawłaszcza tatowe serce. Piotr decyduje się na odejście z Transoceanu. Pod koniec 1992 roku składa wymówienie. Ostrzegają go przed nowym pracodawcą. Nie słucha. Wkrótce gorzko żałuje swojej pochopnej decyzji. Ma dość po kilku miesiącach. Kuroniówka, kilka różnych odrzuconych propozycji. W końcu trafia się robota w Kuźnicy. Znów wozi ryby.
Gollowie dorabiają wynajmując własne pokoje letnikom. Na czas wakacji przeprowadzają się do piwnicy. Tuż obok warsztatu. Zarobione pieniądze ledwo pokrywają koszty utrzymania domu. Dorośli już synowie idą na swoje.
W małżeństwie nie układa się najlepiej. Na dobrą sprawę nie układa się wcale. Od wielu lat. Całkowite niedopasowanie charakterów. Piotr, nie mogąc już znieść ciągłych kłótni, decyduje się na rozwód i wyprowadzkę. Większość rzeczy zostawia w domu. Gdy w końcu przyjeżdża po swój dobytek, nie bardzo jest co zabierać. Wyposażenie warsztatu poszło na złom, kolekcje slajdów, część prac oraz kartony zbieranych przez lata jeszcze przez ojca czasopism, zostały spalone. Udaje mu się uratować ledwie kilka małych pudełek. Do rzeźbienia nie ma głowy. Tylko praca, córki i kolejne batalie w sądzie.
Do czasu, gdy poznaje Mariolę.
CZAS MARIOLI
– Widziałem ją raptem osiem, dziesięć minut. Coś tam porozmawialiśmy pod kioskiem, no i wpadłem. Koleżanka, która zna nas oboje, powiedziała, że powinienem się z nią zejść. Że się jej podobam. Dała mi namiary. Mariola była wtedy w Międzyzdrojach, w sanatorium. Pożyczyłem Mercedesa. Kupiłem kwiaty i pojechałem. Akurat tego dnia miała wracać. Wcześniej tylko do siebie dzwoniliśmy. A ja nie do końca pamiętałem, jak wygląda. Taki byłem zakręcony. Podjeżdżam w tych Międzyzdrojach pod budynek, wysiadam, stoję przy schodach z tymi kwiatami i czekam. Schodzą trzy kobiety. A ja nie wiem, która to Mariola. Na szczęście, to ona mnie rozpoznała. Wróciliśmy razem do Pucka. Tego samego dnia wprowadziłem się do jej mieszkania. I tak to trwa. Od szesnastu lat.
Piotr odżywa. Wraca do dłuta i pędzla. Jego prace znów pojawiają się na wystawach. Wygrywają konkursy. Niektórzy twierdzą, że nie jest to już sztuka ludowa, tylko profesjonalizm. Jedna z komisji konkursowych odrzuca jego pracę, uważając ją za zbyt perfekcyjną.
– Jak rzeźbiłem rybaków, to wszystko musiało być takie same, jak to kiedyś widziałem. Na głowach musieli mieć zidwesty. Inaczej, to mi nie grało. Obowiązkowo płaszcze przeciwdeszczowe. Takie ciężkie, gumowane. No i buty odpowiednie. Nie gumofilce albo gumiaki, jak teraz, tylko po staremu, skorznie ze skóry, impregnowane tranem. Kobiety musiały być koniecznie w spódnicach. Zazwyczaj nosiły ryby w takich naplecznych karzniach. Jak na filmie. Idealna scenografia. Jak łódź, to pomeranka, albo stare modele kutrów. Jak wyciągarka, to też stara, a jak rusztowania do remontu łodzi, to również takie, jakie kiedyś w portach stawiano. Miałem kilka książek Olka Celarka, a resztę to z pamięci robiłem. Stare ciekawiej wygląda. Teraz to wszystko takie nowoczesne i nijakie. Zupełnie bez wyrazu.
Często jest porównywany z ojcem. Jednak na pierwszy rzut oka widać różnice. Ryt jest delikatniejszy, szczegóły bardziej dopracowane, a twarze zdecydowanie bardziej jowialne.
Kilkadziesiąt lat za kółkiem odbija się na kręgosłupie. Piotr zaczyna chorować. Musi zrezygnować z zawodu. Dostaje pracę w Warsztatach Terapii Zajęciowych. Prowadzi kursy rzeźbiarskie dla dzieci niepełnosprawnych umysłowo i ruchowo. Znów się uczy. Robota wymaga uprawnień pedagogicznych. Po pracy rzeźbi. W WTZ zostaje do emerytury.
SPEŁNIONY
– Szczęśliwy dziś jestem. Nie mam zobowiązań. Robię co chcę i kiedy chcę. I w sposób, jaki mi odpowiada. Jak rzeźbię coś na zamówienie, to zanim zacznę, szukam jakiegoś zdjęcia lub rysunku. Teraz w Internecie można znaleźć wszystko. Ale jak sobie coś wymyślę, to biorę klocek i jadę. Mam z grubsza wyobrażenie, co to ma być, a szczegóły wychodzą w praniu. Zazwyczaj robię coś przez kilka dni. Bez przerwy. Tylko kawa i jedzenie. No i wtedy nie bardzo kto ma zakupy zrobić, albo w piecu napalić. Wszystko na żonie. Ale jakoś do tej pory daje radę. Żadna rzeźba długo nie postoi. Albo ktoś przyjdzie i od razy kupi, albo syn przyjedzie i do swojej kolekcji dołączy.
Rafał – najstarszy – idzie w ślady ojca. Jego prace wyglądają, jak wycięte przez zaprogramowaną wcześniej frezarkę. Czasem trudno uwierzyć, że to tylko dłuto. We władysławowskiej restauracji Klipper obaj mają swoją galerię. Można w niej obejrzeć ułamek ich dorobku.
– Nie pamiętam już wszystkich swoich prac. Jest ich pewnie ponad tysiąc. Kiedyś byliśmy z żoną z wizytą u Franciszka Necla. Pokazywali nam wtedy swoją kolekcję. Przyglądam się różnym dziełom. Widzę, że to moje, tamto moje i jeszcze i to moje. W końcu spoglądam na Ostatnią Wieczerzę. „Zawsze chciałem taką zrobić” – mówię. Oni patrzą na mnie, jak na głupka. Ale to też jest Twoje – mówi w końcu Franek.
Gollowie wciąż są w ruchu. Stawiają kolejny dom, często podróżują. Potrafią podczas śniadania zadecydować, że jadą do Tucholi, spakować się w godzinę i ruszyć w drogę. Po czym zatrzymać się na Słowacji.
– Chciałbym jeszcze zwiedzić parę miejsc. Roztocze na przykład. I Kazimierz Dolny. Pół Europy obejrzałem, a w Kazimierzu nie byłem.
Czy wyrzeźbił już swój świat?
– Wciąż mam pomysły. Takie skomplikowane. Żeby wszystko z jednego kawałka było. Wszystko. To mnie kręci.
Rafał Grądzki