Miała tylko dwa lata życia. Na szczęście los chciał inaczej. Historia Emilii

emiliasalach 2

Miał ją zabić, ale to ona go pokonała. Nowotwór zniknął. Lekarze dawali jej dwa lata życia. Emilia Salach, do niedawna rzecznik gdańskiego magistratu, opowiedziała o swojej walce z chorobą. Jeszcze przed tym dziennikarze żartowali, że mogłaby wygrywać wszystkie konkursy piękności. Młoda, ładna. Tylko ten rak.

Emilia nie ma problemu z opowiadaniem o modlitwie, która jej pomogła wyzdrowieć. Ani o łączności „z górą”, o nowennie pompejańskiej i o św. Charbelu – zakonniku od uzdrowień.

Emilia Salach przez prawie 10 lat pełniła funkcję dyrektora biura prasowego prezydenta miasta Gdańska. Skończyła studia, zna trzy języki. Ma dwóch synów – Maćka (10 lat) i Jakuba (14 lat). Młodzi sportowcy. Mieszka z mamą i dzieciakami na Przymorzu. Zna ją każdy dziennikarz. Jest i była ich przyjacielem.

ZAWSZE SŁUŻYŁA POMOCĄ

Potwierdzi to każdy niezależnie od tematu jaki musiał zrobić i poprosić ją o pomoc. „Zawsze służyła pomocą i wysyłała nas tam gdzie dziennikarze chcieli trafić po informacje”, „Najbardziej kompetentna wśród osób z prasowych urzędowych referatów” – to opinia, która się powtarza. Poza tym śliczna i zgrabna jak paryska modelka. Niby nie ma znaczenia, ale jednak wszyscy to dostrzegali i komentowali jej zniknięcie. O swojej chorobie dowiedziała się przypadkiem we wrześniu 2016 roku. Nie podejrzewała nowotworu.

Fot. Archiwum prywatne

Na to, że coś jest nie tak ze zdrowiem, wpadła przypadkiem. Lekarze najpierw stawiali na przemęczenie, tryb życia stres. Nie poprzestała na takich diagnozach. Szukała dalej, czuła że coś jest nie tak. Zwłaszcza że niewielkie zgrubienie pod skórą wyczuła sama. Tak jak kiedyś, gdy jako nastolatka znalazła sama guza w piersi. Teraz natychmiast pojechała do lekarza.

LEKARZE NIE WIEDZIELI, CO JEJ JEST

Najpierw w szpitalu na Zaspie nie widziano w tym niczego złego. Lekarz, do którego trafiła na samym początku powiedział, że taka jej uroda i tak ma być. I w końcu jeden z lekarzy trafił w dziesiątkę. Nowotwór złośliwy – usłyszała. Zdziwiona ale jeszcze ostrożna przyjęła to z dużym zaskoczeniem, bo nigdy nie chorowała. Ale w głowie zapaliła się lampka z napisem „lęk o synów”. Trzeba było usiąść, pomyśleć i zdecydować co dalej. Zwłaszcza, że nowotwór już się rozlał po całej miednicy. To był bardzo nietypowy rak złośliwy, płasko-nabłonkowy, bardzo rzadko występujący.

NOWOTWÓR HYDRA

W Trójmieście lekarze nie za bardzo wiedzieli, co to jest. – Dziwna postać nowotworu – opowiada Emilia. – Rzadka. Pojechałam do Warszawy i do Łodzi. Najeździłam się trochę po tą diagnozę. Ale czułam, że muszę wiedzieć co mi jest. Gdybym tej diagnozy w końcu nie usłyszała, to miałam przed sobą maksymalnie 2 lata życia. Nie chciałam takiego końca. Mam synów, których bardzo kocham. Rzuciłam wszystko i postawiłam sobie cel. Wyzdrowieć. Jestem zadaniowcem. Stawiam sobie cel i zaczynam biec do niego. Bez mamy, bez swojego partnera Krzysztofa, z którym jestem, bez wsparcia synów nie wyszłabym z tego – opowiada.

Jak mówi, od razu powiedziała rodzinie, że zdecydowała się walczyć o życie. Dla nich i dla siebie. Wszyscy to od razu zrozumieli i okazali się bardzo pomocni. – Musiałam pojeździć po lekarzach i zająć się trochę sobą. Powiedziałam dzieciom, że będzie mnie mniej w domu. I zaczęłam maraton po lekarzach i po ośrodkach w całej Polsce. Gdynia, Warszawa, Łódź. Teraz jestem już po leczeniu. Obyło się bez operacji, bez wypadania włosów i bez tych wszystkich trudnych skutków chemioterapii. Jestem pewna, że pomogła mi moja wiara. Nierzadko będąc w kościele, widziałam swój pogrzeb – mówi Emilia.

ZNAK

– Kiedy jeszcze nie miałam diagnozy, odwożąc dzieci do szkoły, któregoś dnia wstąpiłam do Katedry Oliwskiej. I trafiłam na mszę o uzdrowienie. To był wtedy już chyba jakiś znak. Nie wiedziałam jeszcze, że jestem chora, a byłam na tej mszy do końca. Dziś choroba na razie zniknęła, ale wiem, że całkowicie mnie nie opuściła. Ale w papierach jest czysto. Na razie. Oby jak najdłużej – ma nadzieję Emilia.

Podczas leczenia, kiedy miała słabszy dzień, starała się tego nie pokazywać. – Nie byłam złośliwa, opryskliwa, nie płakałam przy rodzinie. Starałam się pokazywać im swoja pogodną twarz. Raczej uśmiechniętą niż obolałą. Wiele osób mówiło mi, że się za mnie modli. Modlili się za mnie i żydzi i protestanci, katolicy, muzułmanie i ateiści. Takie sygnały do mnie docierały. Ludzie np. ci niewierzący mówili mi, że jak wyzdrowieję to wrócą do kościoła – opowiada Emilia.

Kiedyś była w Jerozolimie. Przeszła tam całą drogę krzyżową. Wróciła jako inna osoba. – Mocno przeżyłam ten wyjazd. Zaczęłam trochę inaczej na wszystko patrzeć. Moja wiara jest głęboka i nie od teraz, ale wcześniej byłam dość daleko od kościoła. Jadąc do Jerozolimy nie myślałam o tym wyjeździe jakoś szczególnie. Pojechałam jako zwykła turystka na wczasy, a wróciłam z duchowym bagażem. Miałam potem różne takie oznaki boskiej opieki, takiego działania niewytłumaczalnego dla racjonalisty.

W CO WIERZĘ?

– Każdy może sobie wierzyć, w co chce. Można wierzyć w smerfy czy w inne duszki. Ja wierzę w Boga. Czułam, że nade mną czuwa. I trudno mi o tym mówić czy to wszystkim tłumaczyć. Czułam to przed chorobą i w jej trakcie. Modliłam się słowami nowenny pompejańskiej – mówi Emilia.

Kiedyś jechałam ulicą. Zadzwonił telefon, zatrzymałam się. Potem, gdy już jechałam dalej, minęłam wypadek. Być może to ja byłabym ofiarą, gdybym się nie zatrzymała i nie odebrała telefonu. Tak sobie rozmyślałam podczas choroby. W czasie naświetlań, które były codziennie przez sześć tygodni, modliłam się. Przez 40 minut całkowicie odłączona od własnych myśli, od chemioterapii, od tego co wokół tej choroby się dzieje.

RAK ROZLAŁ SIĘ PO MIEDNICY

Miała nakreślony plan terapii, bo jej nowotwór to historia ułamkowa w skali świata. – Rak rozlał się po miednicy. Miał cechy kilku nowotworów. Wysyłano mnie do USA do Kanady do Meksyku. Na szczęście nie dojechałam. Leczenia w końcu podjął się lekarz z Centrum Onkologii w Gdyni. I zaczęło się. Droga przez „chemię”. Ja przyjmując kroplówkę wiedziałam, że każda kropla która leci to lekarstwo. I może dlatego tak w miarę dobrze to przyjmowałam. Nie schudłam, nie stałam się przeźroczysta, nie wypadły mi włosy. Mimo że było to działanie po omacku, plan leczenia się powiódł. Odesłano mnie także w pewnym momencie do Brzezin profesora Adama Dzikiego. Mój lekarz z Gdyni miał tylko jeden taki przypadek na ćwierć wieku temu. Zastosował naświetlania na guz i na węzły chłonne.

Lekarze mówili: Nie wiemy co to jest. Prosto w twarz. Raczej nie owijali w bawełnę. – Profesor Dziki po konsultacji ze znajomymi ze Stanów Zjednoczonych skierował mnie do innych onkologów.

Przez 4 tygodnie na przełomie października i listopada zaczęło się leczenie. Wcześniej Emilia zrobiła wszystkie badania prywatnie i szybko. – Mimo tego, że miałam szybką kartę nowotworową, skierowanie na rezonans miałam mieć dopiero za cztery miesiące. Dlatego zrobiłam to wszystko prywatnie. Potem, gdy rezonans nie wykazał tego nowotworu, pojechałam do Łodzi, bo tam mają sprzęt w Klinice w Brzezinach. Badanie pokazało ten nowotwór w całej okazałości.

– On w mojej miednicy zrobił siateczkę. Rósłby sobie i w końcu mnie zabił – opowiada Emilia. To były trudne decyzje. Dobrze, że nie zdecydowano o zrobieniu mi operacji. Musieliby mi wszystko wyciąć, a na tamten moment nie było to możliwe. W połowie listopada zaczęła się chemioterapia. Przez 5 dni miałam wenflon i wlewano mi lekarstwo. Miałam tak niesamowitą siłę, gdy ją przyjmowałam. Czułam się na tej chemii jak na jakimś napoju energetycznym. Lekarze się dziwili, skąd mam tyle energii? – opowiada Emilia.

WIEDZIAŁAM, ŻE DAM RADĘ

– Były momenty, kiedy byłam osłabiona. Ale nie dawałam się, bo wiedziałam że dam radę. Lekarze też się przypatrywali tej walce. Bo walczyłam z bytem, którego w podręcznikach nie opisują. Naciekowy płasko-nabłonkowy nowotwór intymnych części mojego organizmu, który uwił sobie siateczkę w mojej miednicy. A ja wiedziałam, że każda kropla to krok do wyzdrowienia. Dlatego w ogóle zniosłam ten ostry wlew lekarstwa, które nie jest łatwe do przyswojenia przez organizm. 31 grudnia przyjęłam ostatnia chemię. Po niej organizm zaczął wariować. Opuchlizny, bóle, problemy z chodzeniem. Organizm się bronił i dawał o sobie znać.

emiliasalach 3

Fot. Archiwum prywatne

3 marca Emilia zrobiła kolejne wyniki. Pobrano wycinki. Okazało się że nowotwór się wycofał. Naświetlania go pokonały. – Gnojek po prostu spieprzył – śmieje się. – Wszyscy byli zdziwieni. Niejeden lekarz powiedział mi, że to był cud. Radykalna terapia tzw. „po bandzie”, momentami miałam „wodę zamiast krwi” – tak oceniał to mój lekarz. Byłam maksymalnie skoncentrowana na zmniejszeniu tego nowotworu. Jestem dość mocno obciążona genetycznie, bo i mama i babcia miały nowotwory. Byłam wyczulona na tą sprawę, mówiłam zawsze, że młodo umrę, ale nigdy jakoś nie koncentrowałam się na sobie. Tym razem nie machnęłam na siebie ręką. Zawalczyłam o siebie. Razem ze swoim synami. Gdy się tylko dowiedzieli, powiedzieli „radzisz sobie ze wszystkim, z tym też sobie poradzisz”. Pomagali jak umieli, wychodzili z psem, przynosili śniadania. Poradziliśmy sobie. Razem – podkreśla nasza bohaterka.

Jak mówi, nieprzypadkowo w Gdyni spotkała dr Iwonę Danielewicz – radiologa, chemioterapeutę z Redłowa. – Emilia miała postać choroby zaawansowanej miejscowo. Dlatego jej szanse na wyleczenie były duże – mówi pani doktor. – Jej przypadek był zaskakujący. Na szczęście pacjentka była zmotywowana, chciała wiedzieć wszystko o chorobie. Z takimi pacjentami pracuje się najlepiej – uzupełnia dr Danielewicz.

POWRÓT DO ŻYCIA I PRACY

Teraz Emilia wraca do życia i do pracy. Ale nie będzie już to ta sama praca w urzędzie. – Zmieniłam ją, bo pracować trzeba, ale chyba zmiana dobrze mi zrobi. Choroba mnie zmieniła. W jaki sposób? Jestem spokojniejsza i pogodniejsza w stosunku do tego co miałam zrobić. I dochodzimy do słowa stres. Już się nie chcę zamartwiać. Bo każda choroba zaczyna się w głowie. Naczytałam się, bo miałam czas. Wiem dużo o psychologii, o diecie. Mogę być ekspertem od różnych metod. To co nas spotyka w życiu, wyjdzie chorobą w naszym organizmie – mówi.

WIARA CZYNI CUDA

– Prosiłam podczas modlitwy o jedno. Żeby mnie zabrali, ale jeszcze nie teraz. Informację o nowennie pompejańskiej dostałam od znajomej. To jest odmawianie różańca. Jak się chcesz modlić, to wiesz jak to zrobić. Nowenna pompejańska to trudna modlitwa, Maryja pomaga. Codziennie trzeba odmówić cały różaniec. To naprawdę i łączy z „górą”. Ja czułam to połączenie i wiem, że stamtąd czerpię i czerpałam siłę. Na razie jeszcze nikomu nie mówiłam o tych moich przeżyciach. Nie rozmawiałam z księżmi. Na razie jestem świeżo po wyleczeniu. Lekarze nie wiedzą, że ja się tak modliłam. Ale cieszą się razem ze mną. Ja wiem, że to efekt tego, że bardzo się modliłam. Dopiero teraz podnoszę głowę znad wody. Święty Charbel to postać, którą często przywoływałam.

Byłam w kościele św. Katarzyny na mszy o uzdrowienie. Podczas modlitwy czułam prąd w swojej miednicy. Jakkolwiek to zabrzmi i czy ktoś mi uwierzy czy nie, tak właśnie czułam. To było niesamowite przeżycie i doznanie – opowiada Emilia. – Zapominam obecnie o trudnych chwilach. Chcę tego raka go wypchnąć ze swojego życia. Omijam na razie lekarzy szerokim łukiem. Mam dość. Muszę trochę od nich odpocząć. Naprawdę ostatnie 6 miesięcy toczyłam trudną nierówną walkę. Podjęłam walkę i wygrałam. Przebiegłam przez tę chorobę i dobiegłam, bo miałam „łączność z górą”.

– Wiara w uzdrowienie, że się uda, czyni naprawdę cuda. Ale nie wolno myśleć w taki sposób, że choroba nowotworowa to już wyrok. Jeśli tak zaczniemy to ustawiać, to przegraliśmy – opowiada Emilia. Pozytywne nastawienie to połowa sukcesu.

NAJWESELSZY ODDZIAŁ

Jak podkreśla, oddział onkologiczny w Redłowie to najweselszy oddział, jaki widziała. Tam wszyscy jadą na tym samym wózku. Wszyscy się wspierają, walczą, są pogodzeni z diagnozą i ze sobą. Kwestia nastawienia jest bardzo ważna. – Mnie takie myślenie bardzo pomogło. Pomoc psychologiczna, gdy boli wszystko po chemii? Nie miałam. Psycholog pojawił się na koniec mojego leczenia. Mogłam załamać się miliony razy. A jednak dałam radę.

Są nieprzyjemne momenty, bo telefon, który zawsze dzwonił, nagle dzwonić przestaje. Ludzie nie wiedzą jak się zachować. Boją się takich wiadomości. Kiedy słyszą, że ktoś ma nowotwór, to już kupują kwiaty na pogrzeb. Trudno się dziwić, że nie dzwonią. Boją się po prostu takich rozmów. – Mój pracodawca wiedział o całej chorobie. Od razu powiedziałam, o co chodzi i nie kryłam się z tematem. I od razu mówiłam otwartym tekstem, o co chodzi z moją chorobą. Przyjęłam chorobę na takiej zasadzie: Jestem chora, a za chwilę będę zdrowa. To jest walka. I ja ją podjęłam. To walka ze sobą z czasem ze swoimi myślami. Ze strachem.

UZDROWIENIE

– Wyniki końcowe po leczeniu dostałam mailem. Przeczytałam je chyba z 50 razy. Nie ucieszyłam się od razu. Wiedziałam, że jeszcze musi na to zerknąć onkolog. To były trzy zdania darujące mi życie. Pomyślałam sobie, że dobiegłam. Koniec mojej historii – opowiada Emilia.

Nieważne, co pomogło, ważne że pomogło – dodaje dr Iwona Danielewicz. Medycyna to sztuka, intuicja. Czy jest coś jeszcze? Nie mamy czasu, by się nad tym zastanawiać. Jeśli pomaga to choremu, pozostaje się tylko cieszyć – dodaje lekarka.

Zapraszamy do wysłuchania reportażu:

MODLITWA DO ŚWIĘTEGO CHARBELA

Święty Ojcze Charbelu, który wyrzekłeś się przyjemności światowych i żyłeś w pokorze i ukryciu w samotności eremu, a teraz przebywasz w chwale nieba, wstawiaj się za nami. Rozjaśnij nasze umysły i serca, utwierdź wiarę i wzmocnij wolę. Rozpal w nas miłość Boga i bliźniego. Pomagaj w wyborze dobra i unikania zła. Broń nas przed wrogami widzialnymi i niewidzialnymi i wspomagaj w naszej codzienności. Za Twoim wstawiennictwem wielu ludzi otrzymało od Boga dar uzdrowienia duszy i ciała, rozwiązania problemów w sytuacjach po ludzku beznadziejnych. Wejrzyj na nas z miłością, a jeżeli będzie to zgodne z wolą Bożą, uproś nam u Boga łaskę, o którą pokornie prosimy, a przede wszystkim pomagaj nam iść codziennie drogą świętości do życia wiecznego.

Anna Rębas/mar

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj