Niemałą atrakcją mieliśmy stać się w poniedziałek na polu kempingowym we wsi Kościanka nad jeziorem Jeziorsko. Nocą dnia poprzedniego prawie nikt nas nie zauważył – zmęczeni cykliści przemknęli bezszelestnie o 22:30 wokół biesiadujących wczasowiczów.
Byliśmy potężnie zmęczeni, ale w zmęczeniu fizycznym jest jakaś nieoderwalna satysfakcja – moment w którym kończysz wysiłek, wiesz że dojechałeś do miejsca planowanego i teraz zostaje ci tylko wypoczywać w namiocie „dwa na półtora”. Ten czas kiedy mięśnie przestają pracować, psychika nie szepce do ucha „nie dasz rady”,
a oczom dajesz prawo się zamknąć. Błogo…
Rano przybyły nowe siły a z nimi twarze wlepione w dwóch podróżujących z Pomorza. – To wy dacie radę? – pytali turyści spod Opola, z którymi ewidentnie znaleźliśmy wspólny język.
Pozwolili nam skorzystać ze swojego stolika, w schowku samochodowym znaleźli linkę, która miała nam ułatwić prawidłowe rozmieszczenie sakw. Każdy ruch nas, rowerzystów, głośno komentowany. W tej niezmiennej harmonii w wersji kamper – piwko – leżakowanie, pojawiliśmy się my, dla nich wyczynowcy, których należy chwalić i rozpieszczać. Miło, ego połechtane.
WIEŚ ŻYCZLIWOŚCIĄ STOI
– Co to tam za ogromny, łysy kopiec w oddali? – zapytałem gdzieś na 80 km kolejnego, trzeciego już etapu. Odpowiedź, choć istotna – bełchatowska kopalnia, która uzmysłowiła jak daleko już jesteśmy – stała się przyczynkiem do bardzo miłej godziny przerwy. Właściciele sklepu w Drobnicach (powiat wieluński) zaproponowali kawę, poczęstunek i uraczyli nas garścią anegdot, które – jak tylko będzie czas – opowiem po powrocie. Niesamowite jak prosty gest wpływa na morale i samopoczucie podczas dalszej jazdy. Wypada więc nadmienić jak wyglądały sprawy techniczne – rowery okej, nasmarowanie łańcucha nadszarpnęło czas, ale wpłynęło na poprawę komfortu jazdy.
INTUICJA CZYNI CUDA
Jakoś tak tydzień przed wyjazdem, przygotowując pobieżny plan wycieczki, szukałem miejsca na nocleg pod Częstochową. Samo miasto odpadało – chcieliśmy możliwie jak najdalej od zgiełku miasta rozbić obóz. Znalazłem na mapie ciek wodny, zauważyłem, że na miejscu jest nowicjat bractwa Salezjanów i… bez słowa zapowiedzi, właśnie tam z kompanem podróży w dwuosobowym peletonie ruszyliśmy. Chcieliśmy tylko rozbić namiot, mieć kawałek trawy i pewność, że nie będziemy potraktowani jak intruzi. Otrzymaliśmy? Dwa łóżka z pościelą, możliwość wykąpania się w komfortowych warunkach i historię tego miejsca. Ta, od hitlerowskiej okupacji począwszy, na dzisiejszej świetności skończywszy znajdzie swoje ujęcie po powrocie z wyprawy.
W poniedziałek przejechaliśmy 130 km. Jesteśmy u progu Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej i dopiero tu zacznie się prawdziwa wspinaczka. Ale tam gdzie zabraknie sił, rekompensaty poszukamy w pięknym Ojcowskim Parku Narodowym.
Cel na dziś – 140 km i podkrakowskie Balice. Oby słońce było odrobinę łaskawsze niż dotychczas.