Tylko on ukończył regaty samotników przez Bałtyk, innych dwudziestu zrezygnowało. Mirosław Zemke, żeglarz z Elbląga, opowiada naszej reporterce, jak udało się zwyciężyć w Bitwie o Gotland.
– Kilkanaście mil za mną była burza do 30 węzłów, a ja sobie spałem i jechałem dlatego, że byłem z przodu. Na początku bardzo odskoczyłem kolegom. Jechałem trochę na pewniaka, bez informacji, gdzie i jaki goni mnie sztorm. W poniedziałek 11 września ok. 10 byłem przy południowej Gotlandii. Wjechałem w ten rejon na spinakerze. Potem cały dzień i noc objeżdżałem Gotland i we wtorek rano ostatni raz odebrałem prognozę pogody. Wtedy zobaczyłem, w którym miejscu są koledzy. Linię mety przekroczyłem po 3 dobach i 13 minutach w środę – relacjonuje Mirosław Zemke.
– Już przed startem wiedzieliśmy, że z zachodu idzie sztorm i powinien dotrzeć nad Bałtyk około środy. Wszyscy zawodnicy wiedzieli, że mają na pokonanie tej trasy ok 3,5 doby. Większość miała szanse, by zdążyć przed tym sztormem. W sumie to normalna rzecz na morzu we wrześniu. Trudno spodziewać się pięknej pogody. Ja osobiście liczyłem na to, że ta Bitwa o Gotland będzie miała szybszy przebieg – dodaje Zemke.
Posłuchaj zwycięskiego żeglarza, z którym rozmawiała Anna Rębas:
– Miałem po prostu dużo szczęścia i dobry jacht. Nie oszukujmy się – jeżeli na morzu wyje wiatr, fale zalewają i tłuką, to ktoś te fale musi wziąć na siebie. Mogę powiedzieć, że sterował za mnie autopilot. Ja za sterem siedziałem może z 20 minut. Na jachcie (pożyczonym od kolegi) miałem ciepło, mogłem normalnie spać. Nawet na spinakerze pierwszej nocy nie sterowałem. To naprawdę nie były jakieś wyjątkowo mordercze regaty – opowiada żeglarz. – Po prostu dużo zależy od łódki. To nie żeglarz, tylko jacht bierze na siebie te fale – tłumaczy.
– Faktem jest, że już pierwszej nocy miałem taką przewagę nad kolegami, że straciłem ze wszystkimi łączność. Nie wiedziałem, że idzie duży sztorm. Brak łączności pomógł mi pewnie żeglować. Byłem trochę zdziwiony, gdy przy Gotlandii otworzyłem komputer i zobaczyłem, że dwa jachty weszły do Hervik i do Visby. Nie spekulowałem, nie dzwoniłem. To były decyzje kapitanów. Na morzu każdy bierze odpowiedzialność za siebie i za swój jacht. Podjęli słuszną decyzję, by schronić się w porcie. Pewnie na ich miejscu zrobiłbym to samo. Gdyby mnie złapał sztorm, tak samo bym się schował. W piątek usłyszałem o problemach kolegi ze Szczecina. O tym, że jacht Loxa złamał maszt, że była akcja ratunkowa – przyznaje żeglarz.
Bitwa o Gotland miała dramatyczny przebieg. Wiele jachtów, najczęściej z powodów technicznych, przerwało udział w regatach. Trzy jednostki zawróciły na skutek awarii jeszcze w pierwszej dobie, część pozostałych jachtów dotkniętych problemami zatrzymała się w porcie Visby. Część obrała kurs powrotny w asyście jachtu osłonowego Hallelujah, którego załoga wcześniej udzieliła pomocy technicznej jachtom Kosia III i Vector Baltica II (Romek Roczeń – Zobaczyć Morze), w czasie krótkiego postoju w porcie Hervik. Załoga Vectora II ostatecznie podjęła decyzję o przesiadce na Kosię III i zabezpieczeniu swojego jachtu w porcie.
Wszyscy z grupy powrotnej bezpiecznie dotarli do portu. Część zawodników zdecydowała się poszukać schronienia w portach wschodniej Gotlandii, a część pożeglowała półwiatrem w kierunku Kłajpedy, aby tu przeczekać zbliżający się silny sztorm. Poważne kłopoty miał na pokładzie Dancing Queen Jerzy Matuszak, który szczęśliwie dotarł do Kłajpedy, monitorowany przez służby ratownicze.
– W czasie powrotu z regat Bitwa o Gotland kapitan Artur Burdziej nadał sygnał wezwania pomocy z jachtu Loxa. Wszystko dobrze się skończyło, kapitan został podjęty na pokład śmigłowca ratowniczego SAR. Tonący jacht ze złamanym masztem został w morzu. Jacht znajdował się około 17 mil morskich na północny wschód od Władysławowa – relacjonował organizator regat Bitwa o Gotland kapitan Krystian Szypka.
Cała rozmowa w magazynie morskim dziś po 21.
Anna Rębas/puch