Było mi zimno i gdzieś biegłem. Cały czas słyszałem fale obijające się o skały, hulający wiatr, a na skórze czułem chłodną, ale przyjemną mżawkę. Choć nie do końca chciałem, postanowiłem się zatrzymać i… otworzyłem oczy. Byłem w Teatrze Szekspirowskim, a wokół mnie było mnóstwo ludzi.
Żeby było jasne, fanem Wardruny zostałem przede wszystkim za sprawą Wikingów. Bo muzyka Norwegów dla tego serialu jest jak Clannad dla starego Robin Hooda, jak Vangelis dla Łowcy Androidów, jak Percival dla Wiedźmina. Dodaje „duszę”. Nie dziwi mnie, że bilety na gdański koncert wyprzedały się w tempie ekspresowym. Każdy chce zobaczyć jak wygląda, a tym bardziej jak brzmi „dusza”.
COŚ DUŻO, DUŻO WIĘCEJ NIŻ KONCERT
Nie wiem, czy do końca można nazwać go koncertem. To była długa, bardzo tajemnicza i bardzo realna podróż, Biegaliśmy po fiordach, kąpaliśmy się w lodowaty morzu, żeby nagle wziąć udział w bitwie o Paryż. A to wszystko na stojąco, w ciemności, w kapitalnej atmosferze, którą stworzył zespół i gdański teatr. No i publiczność, bo ta była niesamowita.
TA MUZYKA
W zasadzie przyszedłem dla dwóch kawałków – Fehu i Helvegen – i obydwa usłyszałem. Helvegen na samym końcu, po krótkiej przemowie o życiu i śmierci. O przekraczaniu. I tak sobie pomyślałem, że w zasadzie nie obchodzi mnie, czy „tam”, dalej jest niebo, piekło czy mitologiczna Walhalla. Nie obchodzi mnie, czy będzie ciemno i pusto, czy gwarno i tłoczno. Ważne, żebym słyszał Wardrunę.
Łukasz Wojtowicz