Jego żona była w czwartym miesiącu ciąży, kiedy zaczęły jej odchodzić wody płodowe. Pomoc przyszła za późno

Choć była w czwartym miesiącu ciąży i zaczęły odchodzić jej wody płodowe, na pomoc w szpitalu musiała czekać ponad dwie godziny. Tak w ostatnią sobotę potraktowano w szpitalu w gdyńskim Redłowie panią Miłosławę – żonę Pawła Wasilewskiego. Ich dziecka nie udało się uratować. Małżeństwo pojawiło się na oddziale ginekologiczno-położniczym szpitala w Redłowie w sobotę około południa. Jak tłumaczy Paweł Wasilewski, jego żona – będąc w 16. tygodniu ciąży – zaczęła mieć skurcze.

„NIKT SIĘ NIĄ NIE ZAJĄŁ”

– Zaczęły też odchodzić jej wody płodowe. Gdy dojechaliśmy do szpitala, żona zarejestrowała się u pielęgniarek i usłyszała, że jest piąta w kolejce. Nikt się nią nie zajął, mimo że wody cały czas odchodziły. Została zbadana dopiero po dwóch godzinach przez lekarzy i to dlatego, że – mówiąc wprost – zacząłem dzwonić do mediów z prośbą o interwencję. Zanim jednak została położona na oddziale, zanim podano jej kroplówkę, minęły praktycznie kolejne dwie godziny – mówi Paweł Wasilewski.

Jak podkreśla mężczyzna, podczas pierwszego badania u dziecka był jeszcze wyczuwalny puls.

– Mimo to usłyszeliśmy od lekarza pytanie, czy chcemy ratować ciążę. Odpowiedzieliśmy, że oczywiście, że chcemy. Każdy normalny rodzic zrobiłby tak samo. Niestety, dzień później okazało się, że dziecka nie udało się uratować. Największe pretensje mam o to, że w mojej opinii lekarze od razu przekreślili szanse na ratunek, bo powinni pomóc wcześniej małżonce – mówi Paweł Wasilewski.

RZECZNIK: „WYJAŚNIMY SPRAWĘ”

Małgorzata Pisarewicz, rzeczniczka Szpitali Pomorskich, zapowiada, że sprawa zostanie wyjaśniona. – Mogę tylko powiedzieć, że nie otrzymaliśmy dotąd żadnej oficjalnej skargi od pacjentki. Trudno więc konkretnie odnieść się do tej sprawy. Nie ma jednak wątpliwości, że ją wyjaśnimy – mówi Małgorzata Pisarewicz.

Jak podkreśla rzeczniczka, długi czas oczekiwania na konsultację lekarza mógł być spowodowany tym, że kobieta trafiła do szpitala w sobotę, a więc w dniu, w którym obowiązuje system dyżurowy. – Proszę też pamiętać, że oddział ginekologiczno-położniczy rządzi się swoimi prawami. Lekarze prawdopodobnie w tym czasie wypełniali równie pilne obowiązki przy innych pacjentach. Nie mam wątpliwości, że gdyby była taka możliwość, pomogliby natychmiast. Podkreślam jednak, że sprawa zostanie dokładnie wyjaśniona – mówi Małgorzata Pisarewicz.

Rodzina Wasilewskich zamierza nie tylko złożyć skargę na działania lekarzy w szpitalu, ale chcą też poinformować prokuraturę o – ich zdaniem – niedopełnieniu obowiązków.

Sylwester Pięta/mar

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj