W świecie himalaistów osiągnął wszystko, zdobył koronę Himalajów. Z domu wychodził jednak w nocy, by nie widzieć płaczących córek, które chciały, żeby został. Wchodził na najwyższe szczyty, ale po lodowcu potrafił też wędrować w sandałach. Krzysztof Wielicki to żyjąca legenda. O życiu himalaisty opowiedział Tymkowi Kobieli.
Podobno himalaista nawet kiedy jest w domu, to tak naprawdę jest w górach. Gdzie Pan teraz jest?
W górach. My jesteśmy bardzo hermetycznym ugrupowaniem ludzi wspinających się i w zasadzie góry są wszechobecne.
Ile kosztują góry? Nie pytam o aspekt finansowy, ale życiowy.
Kosztują dużo, ale dają też wspaniałe przeżycia. Wydaje mi się, że gdybym miał kłaść na wagę, to nie zdjąłbym ciężarka pod tytułem „Góry”. One dają przede wszystkim radość i taką pewność, że człowiek coś w życiu zrobił, że się zbudował, że osiągnął sukces. To jest ważne. Wszyscy chcemy mieć sukcesy.
Posłuchaj rozmowy:
Nie chcę wypominać Panu wieku, ale muszę zapytać. Czy himalaistów obowiązuje wiek emerytalny?
Emerytalny nie, ale obowiązuje obniżanie poprzeczki, z czym dosyć trudno jest się pogodzić. To dotyczy nie tylko mnie, ale wielu moich przyjaciół. Każdy jeszcze myśli, że może wiele rzeczy zrobić, a to może zderzyć się z wiekiem i fizjologią. To jest trudny moment. Jest problem obniżania poprzeczki.
A Pan zna te swoje limity?
Tak mi się wydawało, ale do końca, to sam nie wiem. U mnie nie byłoby to związane z fizjologią, bo jestem sprawny, ale z tym, że mam dziewięcioletniego syna. To jest taki mały hamulec.
Są rzeczy, których z perspektywy czasu Pan żałuje?
Nie, żadnej nie żałuję, ale nigdy bym już nie powtórzył wejścia na Nanga Parbat. Tam przesadziłem, zbyt zaryzykowałem, ale udało się.
A co Pan czuje, patrząc wstecz? Dumę, zadowolenie, niedosyt?
Muszę powiedzieć, że jak człowiek ma taką świadomość, że napisał kawałek historii, to się lepiej czuje. Ktoś mnie pyta, po co mi korona Himalajów. Odpowiadam: wiesz, lepiej mieć niż nie mieć (śmiech). Proste. Jak człowiek coś w życiu zrobi, to jest mocniejszy.
Pan miał w sobie potrzebę pisania historii?
Tak. Wszyscy to mieliśmy. To wynikało z czasów, bo dostęp do gór wysokich był ograniczony. Mieliśmy taką naturalną potrzebę, żeby po latach 80-tych zacząć pisać historię, którą nasi przyjaciele z innych krajów pisali wcześniej. Wielka eksploracja przypadła na lata 50-64. Polaków na niej nie było. Więc jak mieliśmy już możliwości, to był efekt ptaszka, który wylatuje z klatki i próbuje coś zrobić.
I zaspokoił Pan tę potrzebę, czy jeszcze jest niedosyt?
Zawsze będzie niedosyt, bo inaczej więcej nie jeździlibyśmy w góry. Tych celów w sensie osobistym jest bardzo dużo. W aspekcie archiwalnym większość została już zrobiona, ale osobiście świadomość, że ktoś wcześniej się wspinał po tej górze jest żadną świadomością. Dla mnie, to że na niej jestem jest informacją dziewiczą. W wymiarze osobistym jest nieskończoność celów, wystarczy ich na pięć żyć.
Była w Panu potrzeba ryzyka?
Myślę, że tak. Ryzyko wpisuje się w alpinizm. Nie byłoby alpinizmu bez ryzyka. Ono daje moc i adrenalinę. Ludzie, którzy nie oczekują emocji, nie idą w góry. Nie ryzykanctwo, jego trzeba unikać, ale ryzyko jest jak najbardziej potrzebne w górach.
Mówi Pan o dużym natężeniu emocji w górach, ale te emocje natężają się też bardzo, kiedy trzeba było wyjść z domu i zostawić rodzinę. Jak Pan sobie z tym radził?
Różnie z tym bywało, miałem duże problemy. Pamiętam, jak małe córki trzymały mnie za szyje, nie chciały puścić, mi łzy ciekły, bo nie wiedziałem co robić. Ale znalazłem metodę – wychodziłem wtedy, kiedy spały. One w sposób naturalny się bały, ale ja byłem po prostu za miękki, nie wytrzymywałem ciśnienia. Wiedziałem, że jest zew gór, że mnie wołają, a z drugiej strony dzieci. Trudne momenty, strasznie trudne. Ale z drugiej strony muszę powiedzieć, że wielu wspinających się ludzi ma duże rodziny – to jest dziwne. Wydawałoby się, że taki ideał himalaisty to samotnik. A kiedy przeanalizuje się środowisko, to wielu ludzi miało dużo dzieci. Może jesteśmy zachłanni, chcemy mieć wszystko.
W górach nawiązuje się też dużo bliższy kontakt ze śmiercią, obcuje się z nią.
Nikt, kto idzie w góry, nie myśli o śmierci. Himalaiści mają taką wadę, która okazuje się w górach pozytywnym elementem. Zawsze wierzą, że sobie poradzą. Nie jest to prawdą, ale ta wiara jest potrzebna. Jakbyś zapytał kogokolwiek idącego w góry, to odpowie, że zawsze sobie poradzi. To powoduje, że idziemy w góry. Nie myślimy o śmierci, bo każdy jest pewien, że zawsze sobie poradzi i wróci. Nie można iść nigdy w góry z obawą o życie. Tam trzeba iść po życie, a nie po stratę życia.
Od tego smutnego wątku ze śmiercią odbijmy się do weselszego. Jak to było z tym zakładem o sandały?
(śmiech) Czasem w górach mieliśmy takie idiotyczne zakłady. Ten był taki, że dojdziemy do bazy pod Gaszerbrum w sandałach. No jak w sandałach po lodowcu? No ale udało się, doszliśmy. Oczywiście waląc paluchami w kamienie, padały brzydkie słowa, ale każdy się trzymał mocno. Jak szliśmy pod Manaslu, to umówiłem się z kolegą, że nie będziemy pić wody. Przez 10-11 dni idzie się pod górę. Tylko rano na śniadanie i wieczorem piliśmy. Mieliśmy ze sobą wodę, było parno, bo przy monsunie, chciało się pić, ale odmawialiśmy sobie. To było fajnie, bo filozofia odmawiania sobie może procentować w życiu. Oczywiście tego zakładu nikt nie wygrał, bo obaj wytrzymaliśmy (śmiech). Uważam, że odmawianie kształtuje psychicznie człowieka. To w górach często się zdarza i jest dobrym sposobem na budowanie się.