Wspominamy czasy, kiedy rock and roll był w Polsce zabroniony. „Franciszek Walicki postanowił obejść tę sytuację i wymyślił nazwę”

Cały rok w trasie koncertowej, gitary robione z 30-letniej lipy i magnesu, który był wymontowany z drzwiczek kuchennych. Do tego efekty pirotechniczne w puszkach po konserwach i problemy z władzą. Polski rock and roll, czy raczej bigbit, nie miał łatwego życia. O początkach polskiego rock and rolla Konrad Mielnik rozmawiał z Wojciechem Korzeniewskim – animatorem kultury i specjalistą od muzyki bigbitowej.

– Nazwa bigbit nie powstała przy okazji pierwszego rockandrollowego koncertu w Polsce, który odbył się w „Rudym Kocie” z inicjatywy Franciszka Walickiego. Była to konsekwencja tego, co stało się potem. Pierwszy polski, rockowy zespół Rhythm and Blues wzbudził ogromne poruszenie. Wszystko skończyło się na jesieni, podczas koncertu w Katowicach. Po nim, ówczesny I sekretarz KC PZPR w Katowicach – Edward Gierek, wezwał na „dywanik” Franciszka Walickiego i zakazał koncertowania temu zespołowi. Wtedy nastąpiła taka sytuacja, że nazwy Rhythm and Blues czy rock and roll były nazwami zakazanymi, więc Franciszek Walicki postanowił obejść tę sytuację, wymyślając nazwę bigbit – przypomina Wojciech Korzeniewski.

300 KONCERTÓW ROCZNIE

– W latach 60. ruszyła lawina zespołów, które zdominowały cały rynek w Polsce, jak i w sąsiednich krajach. Nasze grupy odbywały wielomiesięczne trasy np. po Związku Radzieckim. Były bardzo męczące i uciążliwe, ale nasze zespoły w ZSRR pracowały na zasadzie światowych gwiazd. Wtedy był jeden problem. Wykonawcy zarabiali strasznie małe pieniądze. Były stawki ministerialne, więc niezależnie od tego, czy graliśmy dla pustej czy dla pełnej sali, to była to stawka rzędu 240 zł na muzyka. Żeby artysta mógł żyć, to musiał dużo koncertować. Czołowe polskie kapele grały po 300 koncertów rocznie. To jest rzecz niewyobrażalna w skali całego świata – dodaje Wojciech Korzeniewski.

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj