Cierpliwość kibica kończy się w samolocie. Lechia liczy na doping, fani w mękach przez Budapeszt [RG W SKOPJE]

fot. Paweł Kątnik

Rywalizacja Lechii Gdańsk z Akademiją Pandev w pierwszym meczu na boisku nie była zbyt zacięta, ale Macedończycy zadbali o podgrzanie atmosfery przed czwartkowym rewanżem. We wtorek planujący od kilku tygodni wyjazd do Skopje fani biało-zielonych, dowiedzieli się, że dla części z nich zabraknie puli biletów przewidzianych dla gości.

Powiedzieć, że rewanż zostanie rozegrany na kameralnym stadionie, to jak nic nie powiedzieć. Akademija zgłosiła na mecz z Lechią obiekt o pojemności 2500 widzów. To prawie 6-krotnie mniej od tego, co zaoferować może gdańskie Traugutta, oraz prawie 18-razy mniej od pojemności Polsat Plus Areny. Lechistom świętować awans – daj Boże – przyjdzie w kompleksie porównywalnym do stadionu Bytovii i sporo mniejszym od Chojniczanki. Nie będzie chyba także żywiołowego dopingu macedońskich kibiców – ci najzagorzalsi dopingują historyczny Vardar Skopje, ewentualnie też stołeczne FK.

LEKCJE PIŁKARSKIE I ŻYCIOWE

I choćby się zarzekali ci Macedonczycy, że duża piłka to dla nich chleb powszedni, zmagania z Lechią potraktowali jako niecodzienne święto i nagrodę za ciężką pracę. Nie ukrywał tego trener Geogje Stojchev pięknie dziękując na pomeczowej konferencji za możność gry na „Bursztynku”, i podkreślając, że Lechia to klub, od którego warto się uczyć. Trudno zresztą, by mówił inaczej. W Gdańsku różnica klas była druzgocąco widoczna, a dopiero rozprężenie Lechii – podyktowane jak sądzę oszczędzaniem sił na Rapid – pozwoliło rywalom uwolnić się od krępacji i zdobyć bramkę.

Ale nie bramki i aspekt sportowy budzą największe emocje przed rewanżem, tylko wątpliwości kibiców. We wtorek, gdy większość z kilkuset kibiców Lechii pokonywała pierwsze kilometry dystansu do odległego Skopje, gospodarz z południa Europy zdecydował się zredukować liczbę biletów dla gości z 230 do 80.

TRUDNE LOSY KIBICA

Pecha mieli także ci podróżujący do Skopje samolotem. Nad Europą trwają strajki tanich linii lotniczych, co w konsekwencji doprowadza do opóźnień lotów w najmniej, a odwołań w najbardziej skrajnych przypadkach. Tej pierwszej opcji doświadczyli kibice przeprawiający się do Macedonii z przesiadką w Budapeszcie. Samolot miał planowo wystartować z Lotniska im. Chopina w Warszawie we wtorek o 8:55, ale na kilka godzin przed wylotem przewoźnik poinformował o ponad 5-godzinnym opóźnieniu, które w praktyce okazało się ponad 6-godzinną obsuwą.

Z powodu awarii innej maszyny – jak poinformował pilot, prostując naszą perspektywę – załoga zmuszona była wykonać dodatkowy lot nad ranem w nieplanowanym kierunku. Czy to wystarczająca suma nieszczęścia na ten dzień? Niekoniecznie. Podróżni znalazłszy się na płycie lotniska, już niemal witając się z pokładowym instruktażem, zostali cofnięci. Obsługa zapomniała dotankować boeinga, a teraz wymienia się uprzejmościami, szukając winowajcy.

Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Macedońska trauma kończy się po niespełna 7. godzinach oczekiwań, krótkim godzinnym lotem do stolicy Budapesztu. Lechii jest tu trochę. Siedzący obok mnie chłopak mieszka w Warszawie, ale kibicuje Paixao i spółce. To efekt miłości, którą wszczepił w niego tata. Byli razem na Brondby w Danii, dlaczego więc mają nie pojechać do Skopje? Podrzucają papierowe wydanie „Piłk Nożn3j, a w niej wywiad z Łukaszem Zwolińskim, chcącym zamienić Lechię na Hapoel Beer Szewa. Rozmowa ciekawa, szczera, o ambicjach. Ale z adnotacją, że… z czerwca.

CHCĄ WYZWAŃ NIE PERYFERII

Czy coś w kwestii Zwolaka się zmieniło. Tylko tyle, że został zgłoszony do pucharów i już zdążył napocząć Akademiję. Dla niego pląsy na kameralnym Trening Centar Petar Miloševski mają – jak nazwa wskazuje – być tylko pożegnalnym treningiem przed prawdziwymi wyzwaniami. Raczej bez Lechii w tle.

*

W Budapeszcie cieplej niż w Polsce. Żar słoneczy rzuca cień na piękną Groupama Arenę, ledwie 22 tysięczną, ale jakże piękną i kształtną bryłę. Obok tylko nieco mniejsza MVM Dome, hala na 20 tysięcy widzów. Obie dowodzą dumnie, że Węgry sportem żyją. I tylko szkoda, że Lechii tu brak w jakiejś rundzie europejskich pucharów.

Z Budapesztu

Paweł Kątnik

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj