Podczas 10 kilometrów towarzyszyły mi tak różne emocje, że aż dziw, że można tego doświadczyć podczas niespełna 50 minut. Od zniechęcenia, przez rozkojarzenie, ból i zwątpienie, po lekką radość i euforię. Tak krótko mógłbym opisać Bieg Europejski w Gdyni. Zaczynam od zniechęcenia choć to nie brzmi dobrze na początku tekstu :). Chyba niemal wszyscy biegacze, którzy stawili się w Gdyni, a było ich ponad trzy tysiące, liczyło na idealną pogodę do biegania. Miało być 15 stopni Celsjusza i zachmurzenie. Zamiast tego było słonecznie, niekiedy wietrznie, ale to już w Gdyni nie dziwi, i chwilami naprawdę gorąco. Tak więc pogoda nie nastrajała do bicia życiówek. Po osobistym sukcesie w Orlen Warszawa Maraton, czas 47:52 liczyłem na kolejny rekord. Plan ambitny to zejść poniżej 47 minut. Chyba sam w niego nie wierzyłem. Było za mało czasu na treningi. Wariant B, pobiec na maksa i poprawić wynik ze stolicy. I tu jest moment na rozkojarzenie. W Warszawie byłem niemal sam. Tutaj spotkałem wielu znajomych. Zanim rozpocząłem rozgrzewkę byłem w niedoczasie. Na starcie spotkałem kolejnych znajomych. Brak koncentracji i ustawienie się z osobami biegającymi szybciej o dobre kilka minut już na początku biegu okazało się zgubne. Na drugim kilometrze wiedziałem…
…że biegnę za szybko.
Czas 8:40 oznaczał, że przesadziłem i na końcu może zabraknąć siły. Pojawił się pierwszy ból. Fizyczny i psychiczny. Już w tym momencie musiałem się pogodzić z pierwszą porażką. Bolało, a co gorsza zasiało zwątpienie. Próbowałem biec za Łukaszem Murawski, który celował w czas poniżej 45 minut. Razem z nami biegł Tomek Smorgowicz. Od września 2012 roku, Biegu Westerplatte gdzie debiutowaliśmy, po cichu rywalizujemy ze sobą. Po cichu, bo do tej pory nikt głośno tego nie powiedział. We wrześniu ja najszybciej przybiegłem na metę. Później Panowie poprawiali czasy, a ja zostałem w tyle. W stolicy zbliżyłem się do ich rekordów. Sobota w Gdyni miała pokazać jak wygląda sytuacja. Faworytem był Łukasz. Tomkowi niedawno urodził się syn, tak więc nie trenował. Ale świeżość i ambicja były jego atutami. Do drugiego kilometra było ok. Tylko do drugiego. Później Tomek i Łukasz biegli już razem ramię w ramię. Ja…
…rozpocząłem walkę sam ze sobą.
Bolało, ale to co kocham w bieganiu to właśnie tą walkę. Pokonywanie własnych słabości. W połowie dystansu okazało się, że jest nieźle. Czas na 46 minut z kawałkiem. Próbowałem trzymać przyzwoite tempo. Około 4:50 minuty na kilometr. Szósty kilometr to mega kryzys. Myślałem, aby zakończyć tę nierówną walkę, a przede mną była ulica Świętojańska i podbieg. Niby nic wielkiego, ale nie jeden biegacz amator tracił resztki nadziei. Ja jednak czekałem z nadzieją, że tam się przełamie. I tak też się stało. Lubię podbiegi. Później był zbieg w dół do morza. Bulwar to już 8 i 9 kilometr. Przyspieszenie i danie z siebie wszystkiego co jeszcze było w akumulatorach. Kiedy około 300 metrów przed metą zerknąłem na zegarek wiedziałem, że muszę przyspieszyć. Udało się wykrzesać resztki sił. Totalna walka i mocny ból w udach. Tradycyjnie nie widziałem w jakim czasie wbiegłem na metę. Nie wyłączyłem stopera. Wiedziałem jednak, że jest lepiej niż w Warszawie. Kiedy dostałem sms od organizatorów zobaczyłem czas 47:40. Dwanaście sekund lepiej. Z jednej strony fajnie, z drugiej niedosyt. Łukasz przybiegł przede mną tak jak się spodziewałem. 45:01 jak na faworyta przystało.
Zabrakło mu dwóch! sekund…
…do celu. Tomek był za mną. Nawet nie wiem kiedy go wyprzedziłem. Już na mecie spotkania ze znajomymi biegaczami i dzielenie się wrażeniami. Uśmiechów, gratulacji i radości nie brakowało. Bardzo dużo super pozytywnych emocji. Kiedy wróciłem do domu i sprawdziłem czas netto gęba roześmiała mnie się sama. 47:17 oznaczało, że poprawiłem się o 35 sekund, a to już dużo. Wprawdzie zabrakło do ambitnego celu 18 sekund, ale to już nie miało znaczenia.
Kolejny raz impreza w Gdyni okazała się dobrze przygotowana. Ludzie świetnie się bawili. I tradycyjnie kolejny raz, piąty z rzędu, wygrał Radosław Dudycz, z którym ROZMAWIAŁEM dzień wcześniej o jego pierwszym treningu, zawodach, sukcesach i korzyściach. Jego zwycięstwo też mnie ucieszyło, bo to fajny gość. Tak więc kończąc gratuluję wszystkim dobrej zabawy, a organizatorom świetnej imprezy. Do zobaczenia w czerwcu podczas Biegu Świętojańskiego, a za tydzień Bieg Papiernika w Kwidzynie. Tam jednak rekordu już nie będzie. Będę biegł na luzie gdyż chcę się dobrze przygotować do czerwcowego półmaratonu, a ostra jazda w Kwidzynie mogłaby się dla mnie źle skończyć. No chyba, że moc będzie i mnie poniesie…
Marcin Dybuk