Gdynia ma (raz w roku) weekend kulinarny, w Gdańsku (czasami) karmią za pół ceny. A do Oliwy zaprosili na „Pomorskie Święto Produktu Tradycyjnego”. W wolnym tłumaczeniu – jadło o smaku regionalnym. Jeszcze wolniejsze tłumaczenie nie było przydatne dla „Slow Food Festivalu”, bo okazało się, że to chodzi o „Sopot od kuchni”.
Dobre jedzenie, dobre imię. I nazwisko! Powtórka z Cycerona
Nasi ekonomiści robią różne ciekawe badania. Na przykład jak się mają małe i średnie przedsiębiorstwa w „warunkach spowolnienia tempa wzrostu gospodarczego”. Porywająca lektura z rysunkami, tabelami i bibliografią. Wszystko na zaledwie 128 stronach.
Tymczasem wołowej skóry nie starczyłoby na opisanie, jak się mają mali, średni i duzi obywatele. Ciekawy może więc być eksperyment polegający na sprawdzeniu, ilu z nich jest gotowych kupić kota w worku.
W niedzielnej imprezie gastronomicznej na molo uczestniczyło mnóstwo ludzi. W ciemno płacili za bony, upoważniające do degustacji potraw, cierpliwie stali w kolejkach, jedli i chwalili. Rekomendację były nazwy restauracji i potrawy przygotowywane „na widoku”.
Przyzwyczajeni do transakcji on-line cieszymy się, że coś jest live. Zwłaszcza coś smacznego. Czyni cuda wiara, że można niedużo, ale dobrze zjeść. Czyli, to informacja dla studentów zarządzania – kota w worku można sprzedać za 25 złotych! I wszyscy będą zadowoleni.
Ale jest też inny fenomen, który zwraca uwagę, a mianowicie anonimowość mistrzów rondla i patelni.
Wybierając się do fryzjera, czy do kosmetyczki idziemy do Zosi, Kazimierza, Leopolda, czy kogoś takiego. Nawet warsztaty samochodowe nie są bezimienne. Tymczasem w gastronomii familiarność jest dobrem rzadkim. Chyba, że wybieramy się do krakowskiego Wierzynka, gdańskiego Kubickiego, czy Grubego Joska przy ulicy Gnojnej.
Reszta jest milczeniem, chociaż wszyscy szefowie kuchni mają imiona i nazwiska! Czasem nawet dość skomplikowane. Np. Ewa Malika Szyc Juchnowicz, akurat z Gdyni, która podczas sopockiego SFF zaszczyciła mnie dłuższą rozmową.
I tu jest pies pogrzebany. Kiedyś, by zyskać sławę, wystarczyło zostać kosmonautą. Albo Miss Polonią. Wybitnym kucharzom zawsze było zdecydowanie gorzej. Przynajmniej dopóty, dopóki nie stali się telewizyjnymi celebrytami. Ponieważ takiej możliwości nie miał, z oczywistych względów Paul Tremo, każdy słyszał o obiadach czwartkowych króla Stasia, a o „pierwszym kuchmistrzu w Europie” już nie.
Zresztą po co szukać aż tak daleko. Bardzo interesujący portal kulinarnagdynia.pl aż puchnie od adresów i nazw lokali, dań i przepisów. Wspomina też gastronomiczne tradycje miasta od zarania dziejów. Niestety ci, których talentom tak wielu zawdzięczało niebo w gębie, pozostają anonimowi.
Szkoda, że tak łatwo i szybko zapomniano mistrzów rondla i patelni, jak Stanisław Kocikowski z „Georga” i Czesław Pietraszek z „Róży Wiatrów”, a nawet Tadeusz Mazurek z „Polonii”. Formalnie wszystko jest ok. Mamy gdzie zjeść, co wypić. I wilk jest już syty. Ale, czy owca cała?
Nomina sunt odiosa?!