Derby – jak wiadomo – rządzą się swoimi prawami. Te prawa często sprowadzają się do tego, że brzydkie mecze kończą się niespodziewanymi wynikami. W Gdyni spełniła się tylko część warunków. Spotkanie było brzydkie, ale ostatecznie Arka zgodnie z przewidywaniami pokonała Chojniczankę 2:1.
Zaczęło się jednak od konsternacji, bo gospodarze spodziewali się, że żółto-niebiescy po rozbiciu Ruchu Chorzów, ruszą na beniaminka z impetem. Tymczasem w pierwszych dwóch kwadransach Chojniczanka dominowała, miała ponad 70% posiadania piłki, właściwie nie wypuszczała żółto-niebieskich z ich własnej połowy. Puentą był gol Patryka Tuszyńskiego po rzucie rożnym i dośrodkowaniu Michała Mikołajczyka. W tej sytuacji zdecydowanie lepiej mógł się zachować Kacper Krzepisz. Ta część meczu była wyjątkowo nieudana w wykonaniu Arki, choć trener Ryszard Tarasiewicz odpierał zarzuty, zwracając uwagę, że poza golem Krzepisz był niemal bezrobotny. Nie zmienia to jednak faktu, że gdynianie, na tle zespołu o dużo mniejszym potencjale ludzkim, wyglądali niezwykle blado.
WIELKI PECH MAZKA
Ostatni kwadrans pierwszej połowy był już bardziej wyrównany, ale gospodarze dalej nie potrafili stworzyć sobie dogodnej sytuacji. Mieli jednak furę szczęścia. Kamil Mazek interweniując w defensywie niemal wszystko zrobił dobrze – przypilnował swojego rywala, dobrze się ustawił, był pierwszy przy piłce. Tylko że… fatalnie skiksował, przelobował Mateusza Kuchtę i doprowadził do remisu.
To był dla Arki tlen, którego bardzo potrzebowała. W drugiej połowie mocniej ruszyła, szybko stworzyła sytuację, a dobre dośrodkowanie Omrana Haydary’ego fachowo wykończył Kacper Skóra. Chojniczanka jeszcze próbowała, ale nie miała argumentów. Arka grała to, co wcześniej, czyli minimum potrzebne do zwycięstwa, które ostatecznie odniosła.
Arka Gdynia – Chojniczanka Chojnice 2:1 (1:1)
Tymoteusz Kobiela