Max Wójcik pierwszym człowiekiem, który przepłynął ze Szwecji do Polski na desce windsurfingowej! Żeglarz wyruszył z Karlskrony w piątek około 17:00, a do Gdyni dopłynął po 22 godzinach.
Tysiące kilometrów na rowerze, setki kilometrów na nogach, siłownia, pływanie na desce… Wymieniać można by długo. Przygotowania Maksa do tej jedynej w swoim rodzaju eskapady trwały pół roku. Dzięki nim Max i jego ekipa mieli jednak pewność, że żeglarz jest w stanie pokonać 300 kilometrów, jakie dzielą Karlskronę od Gdyni.
Ze Szwecji śmiałek wyruszył w piątek około 17:00, a na plażę przy marinie w Gdyni pojawił się chwilę po 15:00 w sobotę. Gdy dotarł na miejsce okazało się, że nie przepłynął 300 kilometrów, a aż… 400! Ma to związek z tym, że musiałem walczyć z wiatrem.”Nie mogłem płynąć po linii prostej” – tłumaczy Wójcik. Nasz reporter wypłynął na Zatokę Gdańską naprzeciw Maksowi. Żeglarz, gdy tylko zobaczył brzeg, zaczął tryskać energią. Podpływał do łódki, żartował z jej pasażerami. Nie wyglądał jak osoba, która ma za sobą nieprzespaną noc i od ponad 20 godzin płynie na desce windsurfingowej.
„Widok mety dodał mi sił. Choć wcześniej nie brakowało też trudniejszych chwil. Rano był taki moment, że widziałem różne nieistniejące stwory, ptaki, sieci. W głowie pojawiła się myśl, że nie dam rady. Szybko jednak ją odgoniłem, pokonałem kryzys i teraz jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem” – przekonuje Wójcik.
Jerzy Jałoszewski, menedżer projektu „Podbój Bałtyku”, chwilę po tym, jak Max dopłynął do brzegu, żartował, że za rok kolejne wyzwanie – rejs z Sankt Petersburga.
„Dzisiaj wydaje mu się to niemożliwe, ale za kilka dni zacznie się pewnie zastanawiać, czy to możliwe. Taki to już typ człowieka” – śmieje się Jałoszewski.
Z kolei Paweł Rogalski, który również wspierał Maksa, przyznał, że gdy zobaczył kolegę dopływającego do brzegu… łzy napłynęły mu do oczu.
Mężczyzna może nie powinien się do tego przyznawać, ale to był naprawdę wzruszający moment. To było uwieńczenie heroicznej pracy, jaką wykonał Maks i naszego zaangażowania w projekt, podkreśla Rogalski.
Co ciekawe, niewiele brakowało, a do rejsu by nie doszło. Max w Karlskronie przebywał od poniedziałku, ale przez kilka dni wiatr był zbyt słaby, by wyruszyć w trasę. W tym aspekcie nieoceniona okazała się pomoc Marka Zwierza, meteorologa pracującego w Instytucie Oceanologii w Sopocie.
Znalazł najbardziej odpowiednie okienko pogodowe. Jego prognozy sprawdziły się co do minuty, dzięki czemu Max mógł dopłynąć do Gdyni.