Jego przygoda z Lechią Gdańsk zaczęła się w 1986 roku i trwa do tej pory. Marek Janowski to legenda Lechii Gdańsk, w klubie spędził 26 lat. Przez ten czas był kierowcą, masażystą, nieoficjalnym kucharzem, a obecnie magazynierem. W rozmowie z reporterem Radia Gdańsk zdradził dlaczego nazywają go „Kotletem„, który z zawodników jest największym bałaganiarzem i co sprawia, że w klubie czuje się jak w domu.
– Pracowałem w UPK, spotkałem kolegę, który powiedział, że jest wolny etat w Lechii. Złożyłem podanie, ale nie dostałem zezwolenia z pracy. Spotkałem mojego byłego dowódcę z wojska, pułkownika Zawadę. Pojechał do UPK i w ciągu jednego dnia zostałem przeniesiony tutaj za porozumieniem stron. I tak zostało do tej pory.
Janowski opowiada, że jako kierowca współpracował z wieloma trenerami i zawodnikami. – Były ciekawostki smutne i wesołe. Najsmutniejszą był spadek z ligi w meczu z Olimpią Poznań, a najweselsza awans do ekstraklasy.
Jego słynny pseudonim powstał przypadkiem podczas obozu w górach. – Wymyślił go Marian Geszke. Byliśmy na obozie w Ustroniu. Takie czasy były, że brało się wędlinę zapasową z zakładów mięsnych, dodatkowy przydział. Siedzimy i Marian Geszke powiedział do Cacka, masażysty: „Weź tego kotlecika”, ale ja byłem szybszy. Marian powiedział: „Szybszy Pan Kotlecik jest„, no i tak już zostało.
Janowski nie obraża się jak ktoś nazywa go Kotletem, podkreśla jednak, że przezwisko jest zarezerwowane tylko dla przyjaciół. – Nie obrażam się, ale nie każdy może tak do mnie mówić. Moi przyjaciele mogą. Nie lubię kiedy jakiś kibic stojąc na trybunie, jeszcze czasami pod wpływem jakiegoś alkoholu krzyczy do mnie „Kotlet”. To jest nieprzyjemne. Jednak niektórzy już się nauczyli, że się nie opłaca.
Przez pewien czas Marek Janowski był też nieoficjalnym kucharzem Lechii. – Zaczęło się od tego, że nie było takiego cateringu jak teraz, że wszystko jest przywożone. Po meczu, trzeba było coś przygotować. Marek Bąk albo inni trenerzy dawali pieniążki na kotleciki, czy boczek. Kucharzem byłem na mecze, od czasu do czasu jajeczko ugotować, usmażyć. Jak się siedziało od rana do wieczora to tak było trzeba.
Podczas gotowania zdarzały się różne zabawne sytuacje. – Jurek Jarzębowski podprowadził mi kiedyś jajka. Chłopców goniłem, bo było dwóch takich co lubiło zjeść a okazało się, że to Jurek zjadł. Nie było kłótni, wszystko na wesoło.
W magazynie Lechii wszystko ma swoje miejsce. Marek Janowski przyznaje jednak, że niektórzy z zawodników mają problemy z utrzymaniem porządku.
– Jest paru bałaganiarzy. Przede wszystkim Serbowie, Rosjanie. Pytałem kolegi czemu ma taki bałagan odpowiedział, że żona mówi tak samo. Ułożyłem mu rzeczy, ale za dwa dni było to samo. Sam przyznawał, że to bez sensu. Jeszcze Marek Zieńczuk. Zawsze szukaliśmy jego ręczników i kiedyś, wyciągamy je z szafek, a tu…pleśń.
Janowski, choć wzbrania się przed takim określeniem, to chodząca encyklopedia Lechii. Podczas swojej wieloletniej pracy poznał różne zachcianki i zachowania zawodników. – Kiedyś nie było ogrzewania elektrycznego, paliło się w piecu. Kiedy palacz wychodził, to w ciągu półgodziny woda robiła się zimna. Kiedy Tomek Dawidowski szedł pod prysznic, to potem już nikt się nie mógł wykąpać, bo zuzywał cała ciepłą wodę. Robił sobie „odnowę biologiczną”. Stawiał krzesełko pod prysznicem, odkręcał wodę i tak siedział z 20- 30 minut.
Praca w klubie nie jest łatwa. Żeby rozładować napięcie od czasu do czasu robi piłkarzom kawały. Oni też potrafią się bawić i nie pozostają mu dłużni.
– Kiedy pracowałem jako kierowca, był taki zawodnik, który zawsze się spóźniał. Chłopcy mu worek cementu włożyli do szafki i się skończyło.
Mieliśmy kulę do pchania damską ok. 5 kg, która przejechała w torbach całą Polskę. Jak jeden się połapał, to drugiemu podrzucał. Była też taka historia, że jechaliśmy do Kartuz na mecz i włożyliśmy trenerowi Piekarczykowi kota do torby. Kot usnął. Wyszliśmy z autobusu, a Heniu torby nie bierze. Powiedziałam, żeby wziął swój bagaż. Bierze, a tu nagle wyskoczył kot. Heniu nie wiedział co się dzieje. Myślałem, że zemdleje.
Janowski przyznaje, że żałuje że nie założył rodziny. Jednak przyzwyczaił się do samotności. Jego życie toczy się wokół Lechii. Magazyn jest jego drugim domem, a klub rodziną. – Trochę mojej winy jest. Miałem kłopoty z mamą, która dużo chorowała. To już 12 lat jak nie żyje i człowiek przyzwyczaił się do tej samotności. Przychodzisz na 8 do pracy, wracasz po 20, a kokosów z tej pracy nie ma, żeby rodzinę utrzymać.
Praca w klubie potrafi zaskakiwać i to zdaniem Janowskiego jest w niej najlepsze. – Mam znajomych, którzy pracują w stoczni, czy innych zakładach pracy. Oni przychodzą i mają tylko jeden temat – praca. Tutaj jest inaczej. Cały czas z młodzieżą. Człowiek czuje się jakby był młodszy. Sąsiedzi pytają skąd znam tyle dowcipów, historii. Zawsze odpowiadam, że gdyby pracowali z ludźmi w wieku od 8 do 30 lat, z których każdy ma coś do powiedzenia, to człowiek zapamiętuje. Na pewno lepiej się czuję przychodząc tutaj, niż do stoczni. Tu jest wesoło, a tam wszyscy mają swoją pracę, zamykają się, przebierają i na tym polega całe ich koleżeństwo.
– Z chłopcami się pośmieję, z trenerami. Dużo ludzi się poznaje. Jakbym pracował w innym miejscu, o tej porze byłbym już pewnie na emeryturze, na działce się opalał. Nie wiadomo co by było inaczej. Ale nie poznałbym ludzi, nie zwiedził świata, bo naprawdę objechałem autobusem całą Europę.