To była lekcja pokory. I jak to zwykle ona, przyszła znienacka. W najmniej odpowiednim momencie. A zapowiadało się tak wspaniale. Już widziałam siebie oplecioną laurem zwycięstwa. A tu, masz babo placek! Tak zaczyna się relacja z Biegu Westerplatte mojej żony…
Westerplatte, 14 września, bieg na 10 km. Pomysł, żeby wziąć udział w tej imprezie pojawił się najpierw w głowie Marcina. Później wypowiedziana na głos propozycja, padła w moją stronę. Dokładnie w marcu tego roku. Zaśmiałam się. Miałam wówczas za sobą 3 km marszobiegu, trzeba przy tym zaznaczyć, że bardzo zziajanego i zasapanego. Krótko mówiąc pierwszy trening był mało zachęcający i niezbyt dobry prognostyk na przyszłość. Ale mój mąż był wniebowzięty moją inauguracją biegania.
Po co czekać?
Na propozycję szybko odpowiedziałam, że to niemożliwe i niezbyt trafiony pomysł. Ale ku mojemu zdumieniu ziarno zostało zasiane i mało tego, wygląda, że padło na wyjątkowo podatny grunt. Tak więc wystartowałam po raz pierwszy w biegu ulicznym w… Gdyni. W jakiejś chwili słabości, której dokładnie nie pamiętam, pomiędzy marcem a kwietniem, z pewnością w przypływie endorfin po treningu Pomorze Biega zdecydowałam się na szybszy start. Po co czekać do września – powiedziałam. Pobiegnę w czerwcu. Marcin zdurniał, by zaraz przyklasnąć pomysłowi. Miał to być nasz wspólny start. On – mistrz, ja – pokorny uczeń. Niestety kontuzja kolana pokrzyżowała nieco nasze plany i Marcin musiał zrezygnować. Ale nie zatrzymało to moich chęci. Bynajmniej…
Bieg w Noc Świętojańską był bardzo udany, a dwa ostatnie kilometry z przypływem niebywałej energii. Niemały wkład miał Marcin, który wspierał mnie na trasie, by sto metrów przed finiszem za rękę poprowadzić mnie do mety. Jednym słowem – „cuda wianki-bieganki”. Wszak to noc świętojańska, więc i ja miałam swój wianuszek – dumnego męża u boku i bukiet róż w ręku. I choć nie należę do tych, co spodziewają się, że przeżyją to samo raz jeszcze, wrześniowy start przeszedł moje najśmielsze wyobrażenia, jeżeli w ogóle takie miałam.
Sobotni bieg był MOIM Westerplatte. Małą cząstką gdzieś w środku, którą trzeba najpierw zgodzić się przyjąć, by później zdobyć i odkryć na nowo dla siebie. To słabość, która jest naszym towarzyszem, a do której często tak trudno się przyznać, nawet przed sobą. Ale,
po kolei
Plan był prosty i trochę narzucony, a moja ambicja nie pozwoliła mi go odrzucić – „zejść” poniżej godziny. Z perspektywy czasu myślę, że przy moim oporze do pobijania i poprawiania czasów i gdyńskim rezultacie na poziomie 67:39 – poprzeczkę mój osobisty trener, czyt. Marcin ustawił mi dość wysoko. Treningi przed biegiem były bardzo nieregularne i znowu ani razu nie wybiegałam dychy. Tak wyszło.
W dniu biegu, oprócz krótkiego porannego deszczu, w drodze na Targ Węglowy (miejsce, gdzie autobusy zabierały biegaczy na start i gdzie była meta), wszystko układało się wręcz idealnie. Świetna pogoda, bez wiatru, bez słońca, ale dość ciepło. Spotkania ze znajomymi przed startem, rozmowy, fotki, śmiech. Czegóż chcieć więcej. Motyle w brzuchu przed linią z czipami. I…
start!
Jak zwykle w takiej sytuacji porwał nas tłum. Szybko zorientowałam się, że biegnę nie swoim tempem, ale dawałam radę. Czas był lepszy niż na treningach. Nic nie zapowiadało zbliżającej się „burzy”. Nagle wszystko zaczęło mi przeszkadzać. Marcin, który co kilometr chwalił moje tempo, ludzie wokół. A uwierzcie było ich trochę. I w taki oto subtelny sposób uruchomiłam guziczek pt. analiza. No i się zaczęło. Lista pytań, wątpliwości, znaków zapytania, a przede wszystkim zazdrość tym, którzy stali na trasie przyglądając się kolorowemu peletonowi, że beztrosko obserwują biegaczy, a ja wylewam siódme poty. Na dodatek na własne życzenie.
Najpierw była obserwacja tych, którzy dziarsko mijali naszą dwójkę i zdziwienie, po co tak gnają. Później analiza mojego ciała, organizmu. Ogarnęło mnie napięcie, które tak szybko, jak to było możliwe wyładowałam na moim osobistym pacemakerze. Oberwał za to, że nie lubię, jak mi ktoś odmierza czas, biegam bo chcę i nie oglądam się na minuty. Taka bajeczka. Bo niby po co tak pędziłam, żeby zmieścić się poniżej godziny.
Łapię pion
Tu złapałam mały oddech, było po pierwszym podbiegu. Poczułam siłę. Widziałam tylko trasę i czułam swój rytm. Tak, jak lubię. Było mi dobrze. Jeszcze przerwa na małą sprzeczkę z Marcinem przy punkcie z wodą, który zanim z anielską cierpliwością przyniósł mi butelkę, musiał wysłuchać, dlaczego nie będę korzystać z jego rad. W końcu jestem indywidualistka. A co!
Było już tylko lepiej. Na trasie coraz więcej ludzi zagrzewających do większego wysiłku. Aż tu nagle… kolka i potworny ból w okolicy żeber. Było po drugim podbiegu, czas – jeszcze z nadziejami na wytyczony cel – 10 km poniżej godziny. Marcin zaproponował, żeby zatrzymać się na rozciąganie. Nie chciałam o tym słyszeć. Jednak organizm zbyt mocno się domagał. Krótka przerwa i próba dołączenia do barwnego korowodu. Niestety. Ledwo szłam, ból był tak silny.
Marszobieg pokory
Szliśmy. Marcin podał mi dłoń. Poczułam się przegrana. Skrajne uczucia i myśli przebiegały mi przez głowę. Miałam ochotę płakać. I te pytania. Dlaczego? Po co to? Przecież tak dobrze mi się biegło. I to mówiłam ja, która przecież nie dbam o wynik, o czas, biegam bo lubię, bo endorfiny, bo run to fun. Zastanawiałam się, czy zdołam jeszcze pobiec, czy metę trzeba będzie „przedreptać”?
Usłyszałam – nic się nie dzieje, spokojnie. Marcin widział moje emocje i idąc w ramię ze mną, próbował mnie uspokoić. Godziłam się z „najgorszym”. Nagle usłyszałam koleżankę – Świetnie wam idzie! Może powiedziała coś innego? Ale tak to brzmiało, takie miało znaczenie. Minęła nas i zobaczyłam jak zmaga się ze zmęczeniem. Powiedziałam – Biegniemy! To było ostatnie 1,5 km. Mordercza walka ze skrajnie złym samopoczuciem, mdłościami i kolką. Świadomość, że biegnie obok mnie „mój Anioł Stróż” dodawała mi sił. Wiedziałam, że kiedy trzeba, mogę liczyć na jego dłoń.
Długa
Niósł mnie doping kibiców, najbardziej rozczulali mnie starsi ludzie. To z ich oczu zbierałam najwięcej energii. Miałam jeden cel – dobiec razem do mety. Ostatnie 300 metrów walczyłam, a może raczej walczyliśmy o każdy krok. Nie było tego widać. Jeszcze na ostatnich metrach nasze imiona wykrzyczane przez znajomych. Były jak podmuch wiatru w plecy.
Meta! Radość i może ziarno goryczy. Nie interesował mnie czas, wynik. Byłam szczęśliwa. Bo dobiegliśmy, mimo trudności. Razem.
Ten bieg, choć bardzo trudny, uświadomił mi raz jeszcze, że warto się podnosić, próbować, przygarnąć swoją słabość, pocieszyć się nią chwilę, by zaraz ją wypuścić i zdobyć swoje Westerplatte. Życie to droga, czasami trzeba się zatrzymać, może niespodziewanie i w najmniej oczekiwanym momencie, by zaraz potem podbiec do jakiegoś ważnego punktu, a może mety, kolejnej i kolejnej.
Aldona Dybuk