Strażacy, którzy wyjechali z Gdańska, by pomóc dotkniętej trzęsieniem ziemi Turcji, wrócili do domów. Jak wyglądała ich misja w Turcji? Jaką rolę odegrali polscy strażacy w zadaniu ratowania życia podczas niewyobrażalnej tragedii? O tym Michał Pacześniak rozmawiał z bryg. Maciejem Sapiehą, dowódcą jednostki ratowniczo-gaśniczej nr 6 i specjalnej grupy ratowniczej, oraz Michałem Szalcem, przewodnikiem psa ratunkowego, zastępcą naczelnika OSP Gdańsk.
– Od początku było widać, że to ogrom tragedii. Działaliśmy cały czas na ogromnej adrenalinie. Teraz ciężko nawet poukładać sobie w głowie, jakie robiliśmy tam rzeczy. Wykonywaliśmy technicznie bardzo skomplikowane elementy, bardzo często w niestabilnych miejscach. Kapitalnie pracowały psy ratownicze, które kierowały nas do działań. Trudno teraz wszystko powiedzieć na chłodno – przyznał brygadier Sapieha.
Początkowo polscy strażacy mieli pojechać do innej miejscowości, jednak po drodze zatrzymała ich ludność miasta Besni. – Plan się zmienił. Teraz myślimy, że może tak miało być. Ktoś na górze pewnie na to patrzył i tym kierował. Miejmy nadzieję, że po to zostaliśmy w tej miejscowości, żeby wyciągnąć te żywe osoby. Z perspektywy czasu wydaje nam się, że to, co się wydarzyło, było dobre – ocenił brygadier Sapieha.
Strażacy opowiedzieli także, jak wyglądała pierwsza doba ich pracy na miejscu. Jak zaznaczyli, wiązało się to z dużą adrenaliną oraz motywacją.
– Od nas pojechały dwa psy. Zostałem mianowany koordynatorem zespołu przewodników z psami ratowniczymi. Razem z kolegami z całej Polski pracowaliśmy z psiakami po to, by dać pracę naszym kolegom ratownikom, by mogli wyciągać kolejne osoby. Gdy przyjechaliśmy na miejsce i nastąpił wyrzut adrenaliny, podjęliśmy decyzję, że pracujemy pełną parą. Mamy swój system, który ma przede wszystkim zapewnić ratownikom komfort i wypoczynek. Ponieważ widzieliśmy, że każda minuta się liczy, w pierwszym okresie poszliśmy wszystkim, co mamy – wyjaśnił Szalc.
– Wszystkie grupy operacyjne ruszyły na budynki, w których mieliśmy potwierdzenie żywych osób. Zrobiliśmy wszystko, by w pierwszym dniu wyciągnąć jak najwięcej osób, bo nie wiedzieliśmy, czy te osoby wytrzymają jeszcze dzień dłużej czy dwa. Skala tragedii była ogromna. Jako grupa jesteśmy bardzo dobrze przygotowani sprzętowo, a rzeczy, które wydają się proste, jak meble, sprawiały nam dużo większy problem do przejścia niż żelbetowe elementy – podkreślał bryg. Sapieha.
– Każda misja jest trudna, ale tutaj konstrukcje budynków i ich wielopoziomowość spowodowały, że poskładały się jak kopczyki. Mieliśmy świadomość, że z budynku uratowało się kilka osób, a mieszkało ich około 300. Nasza motywacja była podniesiona do maksimum – mówił Szalc.
„Goście Dnia Radia Gdańsk” przyznali też, że ich praca w Turcji wiązała się z podejmowaniem dużego ryzyka.
– Dopiero teraz do nas dociera, co robiliśmy na miejscu. Całą drogę powrotną analizowałem zdjęcia z naszych działań i niekiedy zastanawiam się, czemu to robiliśmy. Działaliśmy tam cały czas pod ryzykiem, były niestabilne elementy. Z boku stały budynki, które były naruszone, ale się nie zawaliły, czyli cały czas stwarzały zagrożenie. Pewnie będziemy to jeszcze długo analizować. Wydaje mi się, że tam pod wpływem emocji i adrenaliny robiliśmy rzeczy, które w warunkach polskich byłyby przekroczeniem bezpiecznych norm – zaznaczył bryg. Sapieha.
– Jesteśmy strażakami, działamy tak samo w naszym kraju. Nasi koledzy stykają się z tym, co tam zobaczyliśmy, na co dzień. Problemem zawsze jest to, że tutaj możemy liczyć na pomoc innej jednostki, a tam byliśmy zdani na siebie. Nie było możliwości wymiany. Potem zaczęliśmy współpracować z grupą bułgarską i ekipami miejscowymi. Byliśmy triggerem, który wyzwolił miejscową ludność. Oni też zaczęli uczestniczyć w tych działaniach – tłumaczył Szalc.
Strażacy mogli również liczyć na wsparcie ze strony miejscowej ludności, która okazywała wdzięczność za ich pomoc.
– Początki były trudne, ale po pierwszej dobie, gdy udało nam się zrobić kapitalną robotę i wyciągnąć kilka osób, miejscowa ludność też zmieniła nastawienie do nas – wyjaśnił bryg. Sapieha.
– Samo pożegnanie i dowody wdzięczności ze strony miejscowej ludności były bardzo miłe. Zaskoczeniem było to, co spotkało nas przy wyjeździe z lotniska w Warszawie. Zatrzymała nas grupa ludności tureckiej. To było fajne, szczere – mówił Szalc.
ua