„Nie ma co zbierać, nikt nie przeżył”. Wiktor Bater jako jeden z pierwszych był na miejscu katastrofy w Smoleńsku

– Usłyszałem „Wiktor, nie ma co zbierać. Wszystko rozbite, nikt nie przeżył katastrofy”, tak Wiktor Bater z Pomorskiej.TV wspominał katastrofę samolotu w Smoleńsku w Komentarzach Radia Gdańsk. Wiktor Bater był wtedy na miejscu jako dziennikarz Polsat News. Jak wspomina, najbardziej uderzył go brak ochrony na miejscu. – Byliśmy tam kilka dni wcześniej, ponieważ dwa dni przed przylotem prezydenta, jego zaplanowaną wizytą w lesie katyńskim, przyjechał premier Donald Tusk, by spotkać się z Władimirem Putinem. Byliśmy tam obsługiwać te wydarzenia. Kiedy przyjechaliśmy na cmentarz, była godz. 08:30 czasu polskiego. Pierwsze, co nam się rzuciło w oczy, to że nie ma tam praktycznie żadnej ochrony. Kiedy dwa dni wcześniej przylatywał premier i przyjechał Władimir Putin, tam było strasznie dużo ochrony, funkcjonariuszy FSB, naszych „borowików”, natomiast na wizytę prezydenta Polski praktycznie ochrony nie było. Z naszej strony widziałem tylko dwóch BOR-owców, reszta była już na cmentarzu. Kiedy weszliśmy na cmentarz o godzinie 8:40, pogoda była średnia, zachmurzenie spore, słońca nie było.

Dziennikarz podkreślił, że w lesie katyńskim nie było także mgły. – O godz. 8:49 zadzwonił do mnie jeden z polskich dyplomatów, Darek Kurczyński, który czekał na prezydenta na lotnisku Siewiernyj, i powiedział „Wiktor, jeżeli czekasz w lesie katyńskim na cmentarzu na prezydenta, to się nie doczekasz”. Jego głos był bardzo wzburzony. Powiedział „na razie nic więcej ci nie powiem, była awaria, jest gęsta mgła, niczego nie wiem.” Wtedy jeszcze nikt nie zdawał sobie sprawy z hekatomby, do której doszło. Kilka minut później Darek zadzwonił jeszcze raz i powiedział „Wiktor, nie ma co zbierać. Wszystko rozbite, nikt nie przeżył katastrofy.”

– To był gorący kartofel w naszych rękach i dla naszego wydawcy, Radka Kietlińskiego, przyznaje Bater. – Zadzwoniłem do niego przed godz. 9:00. Zapytał, czy ktoś to potwierdza, bo agencje nic nie podają, nikt o tym nie mówi. Kilka minut później pędziliśmy samochodem w kilka osób na lotnisko w Siewiernyj. Jako pierwsi poinformowaliśmy o tym co się stało, na cmentarzu katyńskim nikt niczego nie wiedział, BOR-owcy nie byli poinformowani o tym, co się stało.

Sławomir Siezieniewski z TVP pamięta, że panował wtedy chaos informacyjny. – Wszyscy próbowali się czegoś dowiedzieć dzwoniąc do tych, którzy lecieli. Wszystko wydawało się bardzo nieprawdopodobne. Byłem wtedy w studiu z historykami z Polski, Niemiec i Rosji, którzy mieli wspominać tego typu historie. Otrzymałem dość niejasny sygnał od wydawcy Grzesia Sajóra, który powiedział „Sławek, były jakieś kłopoty z prezydenckim samolotem, powiedz o tym”. Kompletnie nikt nic nie wiedział, nikt nic nie potwierdzał.

– Rozmawiałem z różnymi osobami i starałem się wydobyć jak najwięcej faktów. Specjaliści od ruchu lotniczego zauważyli, że tam jest mgła, ktoś inny też coś powiedział, a my staraliśmy się ułożyć z tego puzzle. Wiktor i inni dziennikarze w tym czasie pędzili na miejsce zdarzenia. Przypadkowo jako pierwszy znalazł się tam montażysta TVP Sławek Wiśniewski, który pozostał w hotelu będącym w pobliżu miejsca katastrofy. Nagle zobaczył, że nisko leci samolot. Pobiegł na miejsce zdarzenia, zaczął robić zdjęcia. Dopiero po kilkunastu minutach zobaczył charakterystyczną polską szachownicę i dowiedział się, że to jest ten samolot, wspomina Siezieniewski.

Dziennikarz zdradził, że pierwsze zdjęcia z katastrofy powstały przypadkiem. Wtedy nikt jeszcze nie wiedział, że to polski samolot. – Zanim się zorientował, że to prezydent i ci wszyscy ważni, dookoła byli już rosyjscy milicjanci, którzy próbowali odebrać mu taśmę. Zastosował wtedy sprytny fortel telewizyjny, polegający na tym, że to jest taki stres i ciśnienie jak milicjanci krzyczą do ciebie „oddawaj taśmę!”, że wyjął torbę z torby i oddał im czystą. Dzięki temu kilkanaście minut później wszyscy zobaczyli zdjęcia z katastrofy i uwierzyliśmy w to, co wydawało się niemożliwe, mówi Siezieniewski.

Katastrofę wspominał też Grzegorz Kuleta z Fundacji im. Arkadiusza Rybickiego, który był gościem w Rozmowie Kontrolowanej. – W tym czasie, kiedy samolot lądował tak a nie inaczej w Smoleńsku, jechałem na Kongres Obywatelski. Byłem w SKM-ce, gdy zadzwoniła do mnie asystentka z biura. Ścięło mnie z nóg. Trudno sobie wyobrazić, co czułem. Wtedy ta informacja już krążyła w mediach. Nie dojechałem na kongres. Wysiadłem we Wrzeszczu, poszedłem do mieszkania Arama. Tam byli już przyjaciele rodziny.

– Tego dnia i następnego cały czas był szok i niedowierzanie, ale też olbrzymia ilość ciepła i wsparcia, która docierała do nas wszystkich. Można powiedzieć, że to jest piękne w ludzkich losach, że wielka tragedia może ludzi zniszczyć, ale można przez to przejść i coś pozytywnego zbudować. Mam takie poczucie, że w tym przypadku się udało, mówił wzruszony Kuleta.

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj