Podsumowanie Gdynia Basket Cup

Pierwszy Puchar Polski Stelmetu, osiem wyrównanych drużyn, dwie dogrywki, historyczny awans do finału Rosy, nieudany powrót Niedbalskiego, złamana ręka Dutkiewicza, sen Kamińskiego. Między innymi to zapamiętamy z Gdynia Basket Cup.
Stemlet Zielona Góra sięgnął po brakujące trofeum kosztem Rosy Radom, która po raz pierwszy dostąpiła zaszczytu gry w finale PP. Ostatni mecz GBC lepiej rozpoczęli radomianie, którzy w drugiej kwarcie objęli nawet dziewięciopunktowe prowadzenie. Kluczowa dla losów spotkania okazała się trzecia odsłona wygrana przez wicemistrzów Polski różnicą 14 punktów. W czwartej kwarcie zielonogórzanie kontrolowali parkietowe wydarzenia, a na zrywy Rosy, zwłaszcza w wykonaniu ambitnie walczącego Mike Taylora odpowiadał dopingowany przez rodzinę Przemysław Zamojski. Skrzydłowy Stelmetu, który gdyńską halę zna jak mało kto w ostatnich fragmentach meczu zapracował na tytuł MPV. Stelmet wygrał 77:71

Po raz pierwszy w finałowym turnieju o Puchar Polski wystąpiło aż osiem drużyn. Pomysł zaczerpnięty z Hiszpanii zdecydowanie zdał egzamin. W każdym z meczów rozegranych w gdyńskiej Arenie były emocje. Dopiero po dogrywce został wyłoniony zwycięzca ćwierćfinałowego starcia pomiędzy Stelmetem Zielona Góra i Śląskiem Wrocław. 45 minut trwała także półfinałowa rywalizacja Energa Czarnych Słupsk z Rosą Radom. Niezwykle ciekawie było również w inauguracyjnym pojedynku Czarnych z PGE Turowem Zgorzelec, kiedy w ostatniej akcji w meczu nie trafił Mardy Collins.

Odpadnięcie PGE Turowa już w ćwierćfinale można uznać za jedno największych zaskoczeń. Mistrzowie Polski przeżywają słabszy okres. Porażka z Energa Czarnymi była ich trzecim kolejnym niepowodzeniem na krajowych parkietach. Zgorzelczanie muszą jednak radzić sobie bez Filipa Dylewicz, który przeszedł operację kolana. Doświadczony skrzydłowy do Trójmiasta przyjechał dużo wcześniej niż drużyna, ale podczas meczu z Czarnymi wspierał kolegów siedząc obok ławki rezerwowych. Powodów do zadowolenia nie miała cała dolnośląska drużyna, ale w szczególności rzucał się w oczy, smutek Aleksandra Czyża, rodowitego gdynianina, który przed zgromadzonymi na trybunach znajomymi i rodziną nie zdobył nawet punktu. Olek ma prawo czuć rozczarowanie, bo nawet pod nieobecność Dylewicza, trener Miodrag Rajković nie korzysta jego z jego usług tak często, jak chciałby sam Olek.

Energa Czarni już na starcie sprawili niespodziankę eliminując mistrzów Polski. Ale czy przed starciem z PGE Turowem dawano im mniejsze szanse na awans? Niekoniecznie. Słupszczanie przed przyjazdem do Gdyni wygrali trzy mecze z rzędu w lidze. Niedawno pozyskali Drago Pasalicia, który udowodnił podczas GBC, że w tym sezonie będzie jednym z najważniejszych zawodników drużyny. Podobnie jak w przypadku Olka Czyża powrót do hali przy ulicy Kazimierza Górskiego miał szczególne znaczenie dla Łukasza Seweryna, Tomasza Śniega i Jerella Blassingame. Amerykanin podczas meczów Czarnych często był najgłośniejszą osobą w hali. Pokrzykiwał na partnerów z zespołu, uprawiał trash –talk z przeciwnikami, kontestował decyzje sędziów i szukał wsparcia trybun wdając się w dyskusje z rozbawionymi sytuacją kibicami i dziennikarzami. Chciałoby się powiedzieć stary dobry Jerel, nic się nie zmienił, nadal rządzi grą Czarnych. Na wyróżnienie zasłużył także Karol Gruszecki, który był jednym z najlepszych polskich zawodników słupskiej ekipy, a także całego turnieju.

Czarni odpadli w półfinale z Rosą Radom wypuszczając w ostatniej kwarcie 14 punktowe prowadzenie. Dogrywkę radomianom dał Damian Jeszke, który trafił za trzy punkty, tuż przed końcową syreną. 20-letni skrzydłowy do dorosłej koszykówki startował z Gdyni, gdzie występował w GTK. Dla niego to również był wyjątkowy powrót do Trójmiasta. Na bohatera meczu wyśnił go sobie Wojciech Kamiński. Szkoleniowiec Rosy ostatnią akcję rozrysował tak aby to właśnie Jeszke oddał rzut. Sen okazał się proroczy co przyznał sam Kamiński. Dla Rosy awans do finału jest jednym z największych sukcesów w historii klubu i jedną z największych niespodzianek Gdynia Basket Cup.

Dogrywkę w ćwierćfinale rozegrał także finałowy przeciwnik Rosy, Stelmet Zielona Góra. Wicemistrzowie Polski przyjechali z jasnym zamiarem zdobycia Pucharu Polski. Już w premierowym meczu mieli jednak problemy ze Śląskiem Wrocław. Swoje ulubione klepki w gdyńskiej Arenie odnaleźli w ważnych mementach Łukasz Koszarek, Przemysław Zamojski i Adam Hrycaniuk, w których koszykarskim CV figuruje Asseco. W półfinale Stelmet nie miał już większych problemów z pokonaniem AZS-u Koszalin.

Drużyny z Trójmiasta w tej edycji odegrały marginalną rolę. Asseco nie wykorzystało atutu gospodarza. Gdynianie do meczu z Rosą Radom przegrali tylko jedno spotkanie we własnej hali, którą mogli określać mianem prawdziwej twierdzy. Mury zostały jednak nadspodziewanie łatwo skruszone przez Rosę, która szybko ustawiła sobie mecz. Gdynianie jak to mają w zwyczaju zagrali ambitnie odrabiając sporą cześć bardzo dużej przewagi Rosy, ale byli bezradni na trójkowe popisy radomian. Rosa trafiła aż 16 rzutów z dystansu przy ponad 50 procentowej skuteczności i sprawiła, że Asseco znalazło się za burtą turnieju już po ćwierćfinale.

Tylko jeden mecz rozegrał także Trefl Sopot, na którego ławce trenerskiej ponownie zadebiutował Mariusz Niedbalski. 38-letni szkoleniowiec chciał dać drużynie nowy impuls dlatego eksperymentował ustawiając pierwszą piątkę. Jego plan okazał się nieskuteczny, ale pozytywem można określi fakt, ze sopocianie przegrali z AZS-em tylko siedmioma punktami. W dwumeczu w lidze ulegli prawie sześćdziesięcioma. Fatalne wspomnienia z Gdynia Arena będzie miał Marcin Dutkiewicz, który złamał rękę. To już kolejna poważna kontuzja na przestrzeni ostatnich kilkunastu miesięcy tego specjalisty od rzutów trzypunktowych.

mh/lus
Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj