Z jednej strony jak zawsze silnie reprezentowane brzmienia gitarowe, z drugiej dużo rapu – od delikatnego po tak intensywny, że graniczący z muzyką rave, z trzeciej z kolei delikatne i nietypowe brzmienia folkowe. Tak wyglądał pierwszy dzień festiwalu Open’er w Gdyni.
Dzień zaskakujący zarówno poziomem wykonawców, jak i wysoką frekwencją. „Typowa” openerowa pogoda to ulewy, burze i wiatr. Ale to stereotyp, który powstał kilka lat temu i powoli trzeba od niego odchodzić. Po raz kolejny festiwalowicze trafili na znakomite warunki. Czyste niebo, wysoka – choć bez przesady – temperatura, przyjemny wiatr. Nic, tylko się bawić. Na szczęście było do czego.
Na początek dnia wystąpił zespół Kodaline, wyspecjalizowany w chwytających za serce gitarowych balladach. Fani byli usatysfakcjonowani, a reszta… dopiero się zbierała. Dojazd na Open’era to dwie, a nawet trzy godziny z praktycznie każdego zakątka Trójmiasta, więc mało kto zdążył na początek.
Za koncert inauguracyjny festiwalu uznaję występ A$AP Rocky’ego. Raper reprezentuje stylistykę wykorzystującą ciężkie, surowe bity i nieoczywistą budowę utworów. Wydawałoby się więc, że jest trochę zbyt alternatywny jak na wczesną porę – godzinę 18:00. Nic bardziej mylnego. Czarnoskóry wokalista wraz z grupą hypemanów rozkręcił pod sceną jedną, wielką imprezę. Widać, że A$AP cieszy się w Polsce ogromną popularnością, szczególnie wśród młodych osób, które znały praktycznie każdy jego utwór. Nie zabrakło złotego konfetti i dymnych wystrzałów. Koncert był po prostu „z przytupem”.
Po amerykańskim raperze scenę główną opanowali członkowie legendarnej formacji Modest Mouse. To oni byli przez wielu festiwalowiczów wymieniani jako jeden z głównych punktów pierwszego dnia festiwalu. Publika była jednak rozdarta, bo w tym samym czasie znakomity koncert na scenie pod namiotem wykonywał Chet Faker. Australijczyk swoim koncertem zaczarował słuchaczy, łącząc elektroniczne brzmienia z przejmującym wokalem, który przysporzył mu już sławy na całym świecie.
Na plakatach reklamujących tegoroczną edycję gdyńskiego festiwalu headlinerem pierwszego dnia miał być Drake. Czy spełnił oczekiwania? W moim przekonaniu nie do końca. Po pierwsze kazał na siebie czekać pół godziny (opóźnienia na festiwalu to wielka rzadkość). Po drugie, wystąpił na scenie całkowicie sam – bez zespołu, DJ-a, ani wokalistów wspierających. Po trzecie, swoje utwory „ucinał” po dwóch minutach, co w przypadku ballad, których w repertuarze ma sporo, jest kiepskim dla ucha zagraniem. Drake’a uratowała jego osobowość i charyzma, czysty i charakterystyczny wokal i interesujące wizualizacje.
Za czarnego konia pierwszego dnia uznaję Alabama Shakes. Pierwsza myśl, jaka ciśnie mi się na myśl po wysłuchaniu tego koncertu, to: „tak wyglądałby świat, gdyby Arethę Franklin zwerbowano do kapeli rockowej”. Liderka formacji Brittany Howard to czarnoskóra wokalistka, obdarzona niezwykle charakterystycznym, soulowym głosem. Na scenie występuje z gitarą, co jest niezwykle egzotycznym, ale i fantastycznym połączeniem. Alabama Shakes dało bardzo dużo przyjemności publice, wykonując nienachalną, wręcz korzenną muzykę rockową, tak bardzo kojarzącą się właśnie ze stanem USA, który ma w nazwie.
Alt-J – na nich czekała większość publiki. Formacja łącząca nowoczesne formy dźwiękowe z folkiem przyciągnęła pod scenę mnóstwo festiwalowiczów. Znakomicie rozpoczęła koncert, po czym… „wystrzelała” się ze swoich najbardziej dynamicznych utworów. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie późna już pora. Refleksyjne utwory z drugiej płyty Alt-J lekko usypiały słuchaczy, którzy w połowie koncertu zaczęli rozmyślać nad powrotem do domu. Niekoniecznie jest to wina muzyków, bo zaplanowanie tak spokojnego występu na zakończenie dnia na scenie głównej mogło być po prostu niefortunnym posunięciem.
Ci, którzy postanowili wytrzymać do końca, nie mogą żałować tej decyzji. Na 2:00 w nocy zaplanowano występ Die Antwoord. Formacja z RPA zrobiła na koniec pierwszego dnia to, czego nie udało się innym wykonawcom (poza A$AP Rockym) – wielką, dziką, niekończącą się imprezę. Występ pary raperów był kompletny, można było na nim usłyszeć wszystkie, największe hity Die Antwoord, okraszone dynamicznym oświetleniem. Kto zachował siły na ostatni akcent pierwszego dnia Open’era, wracał z ostatniego koncertu całkowicie zadowolony.
Maciej Bąk/mmt