Dziś szósta rocznica śmierci Jacka Kamińskiego, naszego kolegi redakcyjnego

Jacek znowu mnie zawstydził. Sam zadam sobie karę i wyznam, że musiałem wpisać do internetowej wyszukiwarki” Jacek Kamiński nie żyje”, żeby przypomnieć sobie, że to już sześć lat i że gdyby żył byłby facetem po 40-tce.
W upalny wtorek 25 sierpnia 2009 poszedł pobiegać na stadion GOKF przy Grunwaldzkiej. Czynił to regularnie, choć wiedział, że ma wadę serca i że nie powinien. Ale on taki właśnie był – czupurny, bezkompromisowy, świetnie zorganizowany, no i kochał sport. To romantyczne , ale i tragiczne – umrzeć z powodu miłości. Na pewno tragiczne dla Ani i syna Dawida, których przecież kochał jeszcze bardziej.

„We wszystko, co robił, wkładał tyle serca, że to któregoś dnia po prostu odmówiło posłuszeństwa. Nie miało prawa, bijąc w piersi 36-letniego młodego, zdrowego i wysportowanego mężczyzny. Najpierw dowiedziałem się o tym, że Jacek zaniemógł, potem, że reanimacja była skuteczna. Kiedy w telefonie wyświetlił się numer Jacka, chciałem zapytać – i po co tyle zachodu oraz o to, kto jutro rano przeczyta serwis sportowy. Ale to nie był Jacek. Tylko jego żona Ania, która powiedziała, że Jacka już nie ma” – tak to wtedy czułem i zapisywałem.

Z tamtego tragicznego popołudnia zapamiętałem też Mariusza Hawryszczuka, który wówczas czynił dopiero starania, by zostać dziennikarzem. Patrzyliśmy na siebie szklanym od łez oczyma i zastawialiśmy się, kto jest twardszy i przeczyta serwis za Jacka. Wziąłem to na siebie, bo jestem starszy, a Mariusz potrzebował chwili, by osiągnąć stan gotowości zastąpienia kolegi, który tak nagle i na zawsze wypadł z grafika dyżurów.

O upływie czasu przekonałem się kilka dni temu.

– Cześć Włodek, usłyszałem wracając do domu. Nadawcą pozdrowienia był przystojny nastolatek. Moja pamięć tym razem stanęła na wysokości zadania. – Cześć Dawid, odpowiedziałem, bo z synem Jacka zawsze byliśmy „po imieniu”. Dawid jechał na rowerze „po tacie”. W tym roku kończy gimnazjum. Po ojcu ma smykałkę do hokeja, ale żeby było ciekawie, gra pod wodą.

Dawid był wtedy z Jackiem. Kiedy tata upadł na pierwszym łuku stadionowej bieżni, próbował go ratować. 9-latek szybko powiadomił dyrektora GOKF Jacka Sawickiego, który szybko zorganizował pomoc. Ratownik medyczny podjął reanimację, karetka przyjechała po kilkunastu minutach. Jacek jednak nie zaczekał. Zostawił po sobie tyle treści, dobrych uczynków, szlachetnych idei i mądrych wniosków, że jest o czym o pamiętać… Trzeba tylko nie zapominać.

Włodek Machnikowski/mat
Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj