Orunia „Dolna” kojarzy się z niezbyt przyjemną dzielnicą Gdańska. A już na pewno nie z piękną architekturą. Martyna Winnicka postanowiła udowodnić, że jest inaczej.
Projekt fotograficzny Martyny Winnickiej, absolwentki Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku „Nie taka Orunia straszna jak ją (po)malują” ukazuje Orunię jako malowniczą dzielnicę. Na jej fotografiach szara zabudowa dzielnicy wydaje się być hiszpańskim miasteczkiem.
Anna Polcyn: Orunia Dolna jest zaniedbaną dzielnicą. Dlaczego się nią zainteresowałaś?
Martyna Winnicka: Orunia owiana jest złą sławą. Jest bardzo zaniedbana. Ciekawe jest tam wszystko. Szczególnie budownictwo, jest naprawdę imponujące. Znajdziemy tam wspaniały przedwojenny ratusz z płaskorzeźbami, mamy domu podcieniowe, które posiadają charakterystyczne fasady z drewnianymi deskami ułożonymi na sposób krzyżowy.
Znajdziemy tam także osiedle bloków jedno i dwupiętrowych, które zbudowali Niemcy jako osiedle robotnicze. Przyjeżdżali tam Kaszubi i Kociewiacy, którzy osiedlali się by mieć stamtąd bliżej do pracy, do Gdańska. W Oruni znajduje się także najstarszy w Gdańsku park historyczny, czyli Park Oruński. To właśnie tam Artur Schopenhauer wraz z rodziną miał pałac wiejski. Ciekawe jest też to, że znajdziemy tam więcej zabytków i pomników przyrody, niż w Parku Oliwskim. Niestety jest on zaniedbany, bo ludzie wychodzą z założenia, że na Oruni nie ma już czego ratować.
A.P.: Orunia jest Ci bliska?
M.W.: Mieszkałam przez 15 lat na Oruni Górnej. Istnieje rozgraniczenie na Górną i Dolną, choć tak naprawdę coś takiego jak Orunia Dolna nie istnieje. Ta nazwa została wymyślona by rozgraniczyć stare budownictwo od nowego osiedla, które powstało w latach 90.
Orunia „Dolna” zawsze była dla mnie zakazana. Rodzice powtarzali mi, żebym się tam nie kręciła, szczególnie po zmroku. Wszystko zmieniło się na drugim roku studiów na Akademii Sztuk Pięknych. Na zajęciach fotografii z nieżyjącym Konradem Pustołą musieliśmy zrobić pewne zadanie. Każdy miał wylosować kawałek mapy i stworzyć ją na nowo, taką subiektywna mapę. Mi trafiła się Orunia, którą bardziej się zainteresowałam. Wzięłam aparat i zaczęłam tworzyć własną wizję Oruni.
A.P.: Od razu miałaś pomysł na nową wizję tej dzielnicy?
M.W.: Na początku chodziłam i szukałam pomysłu. Nie wiedziałam na czym konkretnie zawiesić oko. Dopóki nie poszłam na owianą zupełnie złą sławą część Oruni, zwaną potocznie „za torami”. Znalazłam tam magiczną szopę, która mogłaby być ekspozycją w Muzeum Sztuki Współczesnej. Abstrakcja w czystej formie.
A.P.: To znaczy?
M.W.: Szopa była obklejona bibelotami, zegarami, plastikowymi dinozaurami, flagami. Głowy lalek były ponabijane na płot. Zakręciłam się tam, porobiłam parę zdjęć i szybko uciekłam, bo trochę się bałam, że jestem tam sama z aparatem.
A.P.: Wróciłaś tam jeszcze?
M.W.: Tak, z eskortą (śmiech). Z koleżanką i kolegą podjechaliśmy autem, żeby w razie czego szybko można było uciec. Postarałam się wtedy zrobić lepsze fotografie. Z kamienicy naprzeciwko wyszedł do mnie starszy pan, Kazimierz Górski, który okazał się być właścicielem szopy. Byłam zachwycona, że mogę z nim porozmawiać, a on nieco zawstydzony, bo pierwszy raz spotkał się z kimś kto mu powiedział, że jego szopa jest dziełem sztuki. Zrobiłam mu też zdjęcie na tle jego dzieła. Nazwałam go Oruńskim Artystą.
A.P.: Czy to było jedyne spotkanie z Kazimierzem Górskim?
M.W.: Nie. Potem przyniosłam mu wydrukowane zdjęcia. Wtedy wpuścił mnie do domu i nawiązała się między nami pewna więź. Miałam dokumentację zdjęciową także z tego spotkania. Niestety mój laptop uległ zniszczeniu i nie udało mi się uratować plików z dysku. Zostały tylko pojedyncze fotografie. Ale ciągle mam w pamięci to jak Oruński Artysta siedzi na kanapie w takich wypranych dresach, a za nim „Dama z łasiczką” i pełno pamiątek z całego świata.
Kazimierz Górski powiedział, że to wszystko znalazł na śmietniku. Nigdy w życiu nigdzie nie był, wszystko jest z oruńskich śmietników. Najśmieszniejsze, co pamiętam to, to jak powiedział: „po co jechać do Watykanu po różaniec od papieża skoro znalazłem taki sam na śmietniku?”. To spotkanie było pierwszym impulsem by spojrzeć na Orunię jako na miejsce gdzie żyją fascynujący ludzie, którzy robią coś ze swoim otoczeniem, żeby je w jakikolwiek sposób zmienić, upiększyć.
A.P.: Głównym tematem na twoich zdjęciach są jednak budynki, a nie ludzie.
M.W.: W większości te budynki stoją puste ze znakami: proszę nie podchodzić, budynek do rozbiórki. To głównie domy jednopiętrowe, typowo robotnicze, które stoją w szeregu. Zaczął mi się podobać sposób w jaki ludzie indywidualizowali sobie te budynki kolorem. Poprawiali wygląd malowaniem fasady, nadawali domom charakteru. Pomyślałam sobie, że Orunia mimo tych kolorów i tak jest wyblakła.
Zaczęłam fotografować poszczególne fasady, w sumie zrobiłam 150 zdjęć. Mój projekt polegał na wydobywaniu już istniejącego koloru. Jest on czysto konceptualny, ale zwraca uwagę na to, że istnieje coś takiego jak rewitalizacja kolorem. Barwa może wpłynąć na polepszenie naszego wizerunku, adaptację danego miejsca, wpływa na nasz humor i to jak postrzegamy rzeczywistość. Na Oruni trzeba było tylko dostrzec ten kolor i go zaakcentować.
A.P.: Jak bardzo ingerowałaś w zdjęcia?
M.W.: Wszystkie fotografie wrzuciłam do Photoshopa i zwiększyłam nasycenie koloru. Dzięki temu powstały hiszpańskie, marokańskie, ciepłe widoki. Ta Orunia wyglądałaby naprawdę piękniej, gdyby w rzeczywistości można było zrewitalizować ją kolorem.
A.P.: Myślisz, że to jest możliwe?
M.W.: Jest. Rewitalizacja kolorem odbywa się na co dzień. Tylko nie rozumiem czemu najczęściej jest to kolor beżowy. Badania pokazują, że wpływa on na ludzi kojąco i czujemy się jak w domowym zaciszu. Jednak wydaje mi się, że przez dodanie innych kolorów Orunia mogłaby wiele zyskać.
Niestety nikt nie zwraca uwagi na Orunię „Dolną”. Były podjęte już próby rewitalizacji, ale bardziej chodziło o zbudowanie przestrzeni dla mieszkańców, gdzie mogliby sobie usiąść, zasadzić jakieś kwiaty. Odbyło się to na pięciu oruńskich podwórkach. W tym projekcie brali udział studenci architektury. Mieszkańcy spotkali się w Domu Miejskim przy ul. Gościnnej i rozmawiali o swoich potrzebach.
Dostali jednorazowy zastrzyk pieniędzy na rewitalizację. Nie chodziło o ciągłe finansowanie, ale o sprawienie tego by zrobili coś sami, zadbali o to co sami stworzyli. Po trzech latach od rewitalizacji te miejsca nadal istnieją, ludzie o nie dbają, bo mają poczucie tego, że to jest ich.
A.P.: Jaka była reakcja na twoją wystawę „Nie taka Orunia straszna jak ją (po)malują”?
M.W.: Nikt się nie spodziewał tego, że jest to Orunia. Zawsze kojarzona jako znikająca dzielnica zyskała nowy blask na zdjęciach. Często mówię też o wydarzeniu, które miało miejsce w 1967 roku, kiedy to prezydent Francji Charles de Gaulle przyjechał na wizytacje do Gdańska. Lądował w Pruszczu na lotnisku wojskowym i musiał przejechać Traktem św. Wojciecha by dostać się do Gdańska. Orunia wyglądała podobnie jak teraz. Komunistyczne władze chciały by de Gaulle zobaczył jedynie piękne widoki. W związku z tym zleciły robotnikom pomalowanie fasad budynków na trasie przejazdu. Najśmieszniejsze jest to, że były one pomalowane tylko do pierwszego piętra. Nowy kolor utrzymał się jedynie do pierwszego deszczu. To był jedyny kolorowy moment w Oruni do czasu mojej wystawy (śmiech).
A.P.: Planujesz podobne projekty fotograficzne innych dzielnic?
M.W.: To był jednorazowy projekt poświęcony bliskiej mi Oruni. Mam teraz pomysł na nowy, także związany z tą dzielnicą. Chciałabym zestawić zdjęcia Oruni z opisami budynków autorstwa Krzysztofa Kosika i Jerzego Sampa. Plan jest taki by postawić w opozycji do siebie dawny opis z teraźniejszymi widokami Oruni. Marzy mi się wydanie takiego albumu o „znikającej dzielnicy”. Niestety nie patrzę na Orunię „Dolną” zbyt optymistycznie, a realnie – już niedługo może zniknąć, nikt nie zainwestuje pieniędzy, by przywrócić jej dawną świetność i pojawią się nowe bloki…