Jeszcze trzy lata temu ważyła 127 kg i w wieku 30 lat wyglądała jak przysłowiowa ciotka klotka. Dzisiaj dla wielu rówieśniczek jest przykładem, że marzenia o zdrowej, wysportowanej i szczupłej sylwetce zawsze się spełniają. Trzeba tylko silnej woli oraz determinacji w osiągnięciu celu.
Mowa o Izabeli Bieszke, która w sposób fenomenalny przeszła metamorfozę wagową. Wraz z zrzucaniem zbędnych kilogramów – namówiła również męża, aby i on podniósł się z kanapy.
Obok zdrowego trybu życia, Iza i Rafał pokochali bieganie, które stało się ich pasją. Obecnie nie wyobrażają sobie powrotu do biernej aktywności i dają wzorce innym parom, aby pokonywać swoje słabości oraz zmieniać się na lepsze.
Poniżej Iza Bieszke opowiada nam o swojej przemianie, ale najpierw zachęcamy do głosowania na naszą bohaterkę w konkursie metamorfoza fitness kobiet – Tutaj.
Maciej Gach: Kiedy podjęłaś decyzję o walce z nadmiarem kilogramów?
Iza Bieszke: Decyzję o tym, że należy coś zmienić, podjęłam na przełomie sierpnia i września 2012 roku. Powodem były zdjęcia na których zobaczyłam, że wyglądam jak przysłowiowa „ciotka klotka”. Pomimo trzydziestu lat wyglądałam na nich jakbym miała ze czterdzieści wiosen i to była ta przełomowa chwila, kiedy powiedziałam, „czas coś zmienić”.
Musiałaś długo podchodzić do tego, aby wziąć się za siebie?
Myśl była szybka, że czas to zmienić, ale wyjść do ludzi nie było już takie proste. Mówiłam sobie – jutro idę, a może pójdę jednak za tydzień, bo jak mam tam iść, to każdy będzie się na mnie patrzył, a tu zero kondycji… . Następnie umówiłam się ze znajomą na aerobik, tak na godzinkę. Coś jej wypadło, więc ja też nie poszłam, ale pomyślałam – to kiedy mam się zmienić, skoro jeszcze nie odważyłam się wyjść na trening? Na następne zajęcia już poszłam. Okazało się, że nikt na mnie nie patrzył i wytrzymałam całe 60 minut. Byłam z siebie bardzo dumna i wiedziałam, że na jednym razie się nie skończy.
Początki zapewne były trudne?
Oczywiście, że było trudno. Przede wszystkim pojawił się problem, że mama wychodzi, a czwórka dzieci zostaje w domu z tatą, no i jedna z córek nie potrafiła tego zrozumieć, iż mama zaraz wróci. To chyba było najtrudniejsze na samym początku. Po prostu trzeba było nauczyć dzieci, że mama idzie zrobić coś dla siebie. Nie konsultowałam się z żadnym lekarzem, bo moim celem było wyjście gdzieś bez dzieci i odpocząć od nich bez „mamo to, mamo tamto”.
Po jakim czasie zauważyłeś efekt w postaci spadku wagi?
Dopiero po 6 miesiącach zwróciłam uwagę na to, że coś się zmienia – mianowicie ciuchy zaczęły być coraz luźniejsze. Widząc pierwsze efekty, dodałam sobie jeszcze rower, bo skoro waga już idzie w dół, to trzeba trochę podkręcić. Po roku było 20 kg mniej… .
Jak w początkowym okresie walki z wagą, wyglądał u Ciebie codzienny trening?
Na samym początku to był tylko aerobik, potem dodałam do niego rower, a po roku czasu namówiłam męża na siłownię. Tam zaczęłam od zumby, rowerku i orbitreku. Później nabrałam więcej pewności siebie i zaczęłam chodzić na zajęcia grupowe. Tym samym zostałam tam do dzisiaj.
Oprócz biegania, o którym porozmawiamy za chwilę, jakie aktywności fizyczne wykonujesz?
Regularnie uczęszczam na ćwiczenia stepu oraz na zajęcia pure pump (ćwiczenia ze sztangą). Do tego dochodzi czasem trening obwodowy. Przez dłuższy czas chodziłam na zumbę. Natomiast od niedawna wkręciłam się w spinning.
Zapewne zaczęłaś zwracać uwagę na dietę?
Od samego początku kombinowałam sama na sobie dietę. Odstawiałam białe pieczywo, sosy, ziemniaki, majonezy, słodycze. Zaczęłam zwracać uwagę na to żeby było zdrowiej, chudziej i mniej. Również przygodę z dietą miałam podczas korzystania z treningu personalnego, ale to był krótki epizod i zdecydowanie lepiej jest, jak gotuje dla całego domu jeden posiłek i ewentualnie zamieniam dzieciom np. ryż na frytki, gdy mają na to ochotę.
A jak to było z bieganiem? Było od samego początku istotnym aspektem odchudzania, czy pojawiło się dopiero później?
Biegać zaczęłam jak miałam już prawie 50 kg mniej. Generalnie do truchtania robiłam kilka podejść, ale jakoś szuranie nogami nie wychodziło. Mimo, że ćwiczyłam już dłuższy czas, to zawsze pojawiał się jakiś problem – a to muzyka nie ta, a to oddechu nie mogłam wyrównać i w ogóle przekonywałam się, że bieganie nie jest dla mnie. Wszystko do momentu, gdy złamałam nogę. W tym czasie moja przyjaciółka zaczęła biegać, więc po prawie trzech miesiącach uziemienia, poszłam potruchtać i byłam tak nakręcona, że zapisałam się na jeden z gdyńskich biegów na dystansie 10 km. Po przekroczeniu linii mety dopiero wiedziałam, że chcę to powtórzyć i nie raz, nie dwa, ale o wiele więcej.
Mąż wspierał Ciebie od samego początku, czy jednak trochę niedowierzał z tym bieganiem i w walce o zdrową sylwetkę?
Bywało różnie, ale najważniejsze jest to, co jest teraz. Jesteśmy w tym razem i mamy wspólną pasję, którą zarażamy innych ludzi. Mówią na nas „Tatko i Matka Wymiatacze”. Oczywiście na nas mówią tak nasze dzieci. Natomiast biegowi przyjaciele wołają za nami „Wymiatacze”!
A jak to było u Ciebie Rafał ze zmianą trybu życia?
Rafał Bieszke: U mnie decyzja o zmianie trybu życia jest dość złożona. Na samym początku to była zwykła próżność i przekonanie o nadludzkich możliwościach, ale życie szybko to boleśnie zweryfikowało. Początek mojej przemiany miał miejsce w czerwcu. W tym samym czasie, kiedy moja żona pokonywała kolejne kilometry podczas Nocnego Biegu Świętojańskiego w Gdyni – ja z kolegami popijałem piwko w pobliskim pubie. Stwierdziłem – co to za problem przebiec 10 km w czasie poniżej 56 minut? Koledzy podchwycili temat i zdeklarowałem się, że 11 listopada w ramach Gdyńskiego Biegu Niepodległości pokonam trasę 10 km.
Kolejnego dnia, gdy emocje już opadły, żona zapytała mnie – czy wiem na co się zdecydowałem? Kiedy zamierzam się do tego przygotować? Odpowiedziałem, iż we wrześniu zacznę dwa miesiące przed startem, bo spokojnie mi to wystarczy. Po wakacjach nadszedł długo wyczekiwany przez żonę wrzesień i trzeba było ruszyć się z kanapy. A nie było to proste, gdyż waga wskazywała 137 kg! Już pierwsza próba biegu – o ile można było to nazwać biegiem – pokazała jakie to trudne będzie wyzwanie. Dystans 2700 metrów prawie mnie zabił, ale nie poddałem się.
W Biegu Niepodległości udało się wykręcić 66 minut. Dużo gorzej niż czerwcowe deklaracje i przechwałki. Można powiedzieć, że cel był połowicznie zrealizowany i mogłem wrócić do poprzedniego trybu życia, ale zamarzył mi się półmaraton. Dzisiaj jestem po niezliczonej ilości dziesiątek, kilku półmaratonach i co najważniejsze – po pierwszym maratonie. W kwietniu po siedmiu miesiącach i 22 dniach – zmierzyłem się z królewskim dystansem i był to dla mnie debiut bardzo udany.
Osiem miesięcy ciężkiej pracy zaowocowało utratą wagi o 33 kg! Obecnie motorem napędowym decyzji o zmianie trybu życia jest przede wszystkim lepsza sylwetka i poprawa stanu zdrowia.
Po liczbie startów widać, że szybko pokochaliście wspólne wypady biegowe. Macie za sobą piątki, dziesiątki i nawet półmaratony. Czy stres przedstartowy nadal Wam towarzyszy?
Bieganie wciągnęło nas bardzo, ale stres jest za każdym razem. Od razu dodam, że nie biegam na czas, aby pobijać rekordy życiowe. Sama adrenalina i towarzyszące temu emocje oraz endorfiny w zupełności mi wystarczają.
Obydwoje biegliście w PZU Gdańsk Maraton – Iza w sztafecie, a Rafał w maratonie. Będziesz chciała Iza za rok zmierzyć się z królewskim dystansem?
Iza: Podczas tegorocznej edycji gdańskiego maratonu, z moimi Wymiataczami – Karoliną, Sylwią i Wiolettą zajęłyśmy pierwsze miejsce w kategorii sztafeta żeńska. Za rok chcemy to powtórzyć. Tak więc na razie nie odczuwam potrzeby pokonania 42 km i 195 m, gdyż jest mi dobrze tu, gdzie jestem. Mój maż na pewno pobiegnie jeszcze nie jeden maraton. Ma duże plany i cele wysoko postawione. Ja będę go wiernie dopingować i wspierać.
Rafał: Zgadza się. Plany są ambitne, być może zbyt ambitne. Ci którzy mnie znają to wiedzą, że póki zdrowie pozwoli, to nie poddam się i będę dążył do realizacji założonych celów.
Co takiego jest w bieganiu, że człowiek tak szybko zakochuje się w tej aktywności?
Iza: Szczerze to nie mam jednej odpowiedzi na to pytanie, bo dla mnie to jest tyle endorfin i taka adrenalina, że chce się to powtarzać za każdym razem. Poza tym ludzie, których poznaliśmy są niesamowici. No i ten kawałek blachy na szyi zawsze wiąże się z inną historią.
Rafał: Dzisiaj endorfiny same regulują konieczność wykonania kolejnego treningu. Bieganie stało się tak oczywiste jak codzienna poranna toaleta.
Jakbyście namówili inne małżeństwa do wspólnego prowadzenia aktywnego trybu życia?
Najważniejsze jest żeby znaleźć wspólną pasję. Razem można więcej i jest łatwiej, gdy w jednym kierunku idziemy razem. W naszym przypadku idą za nami jeszcze nasze dzieci. Po prostu wspólna pasja łączy i nie mamy wtedy czasu, ani siły na kłótnie (śmiech).
Można powiedzieć, że dzięki bieganiu Wasze życie stało się prostsze i o niebo „lżejsze”?
Oczywiście, że tak. W moim przypadku lżejsze o 56 kg, a u męża o ponad 30 kg. Mamy więcej energii, więcej siły i ochoty na zdrowsze oraz lepsze życie.
Rozmawiał Maciej Gach