4 sierpnia 1980 roku, wczesnym rankiem, w trójmiejskich kolejkach elektrycznych, którymi dojeżdżali do pracy robotnicy ze Stoczni Gdańskiej, pojawiły się ulotki. Apelowano w nich o obronę Anny Walentynowicz, którą wyrzucono z pracy. Tak rozpoczął się strajk, który był początkiem wielkiego zrywu Polaków ku wolnej, demokratycznej Polsce. Jednym z autorów, wykonawców i kolporterów sierpniowych ulotek był właśnie Lech Zborowski.
Działacz Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża był gościem Olgi Zielińskiej.
– Takich rzeczy się nie zapomina. Kolportowałem ulotki z prośbą o wsparcie Anny Walentynowicz. Dołączyliśmy do tego zestawu instrukcję, jak strajkować. To było hasłem dla stoczniowców, co robić – mówił Gość Dnia Radia Gdańsk.
Konieczne jest odkłamanie historii mówił w Radiu Gdańsk Lech Zborowski – działacz Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. – Próbujemy odkłamać historię. Żeby ona przetrwała jako żywa, musi dotrzeć do młodych ludzi. Nie można przekazać historii, która nie ma oddzielonego kłamstwa od prawdy. Żeby mieć dziedzictwo, to musi to być coś prawdziwego – powiedział.
– Lech Wałęsa zabronił korzystania z drukarni. Każde jego działanie było destrukcyjne i przeciwko. Zamknięcie drukarni było tylko jednym małym i pierwszym elementem jego postawy. On nigdy nie był, tym za kogo go dzisiaj uważamy. To nie był człowiek, który dokonał jakiejkolwiek rewolucji. On znalazł się na tym strajku z inspiracji albo wręcz z polecenia bezpieki – mówił.
– Stała się rzecz niebywała, wcześniej nikomu się nie śniło, że nagle 17 tysięcy osób, zgromadzonych w jednym zakładzie pracy, z których prawdopodobnie większość nie znała bezpośrednio Anny Walentynowicz, stanęła w jej obronie. Jej postać jest niezwykle ważna. To jest jednak bardzo istotna sprawa, żeby pamiętać, że mówimy o dwóch strajkach. Większość Polaków pamięta to dzisiaj jako jeden strajk, który rozpoczął się w obronie Ani Walentynowicz i zakończył tymi słynnymi porozumieniami, co jest nieprawdą i to jest bardzo ważny element, który zmienia, a powinien przynajmniej zmienić, całą percepcję, cały sposób postrzegania tamtych wydarzeń – tłumaczył gość Olgi Zielińskiej.
– Gdybyśmy dzisiaj znali całą historię, albo chcieli ją poznać, to byśmy wiedzieli, że właściwie każde działanie Lecha Wałęsy było absolutnie destrukcyjne i przeciwko. Także ja cały czas tak twierdzę i nie wiem, dlaczego tak trudno jest nam się przekonać do faktu, że Lech Wałęsa to jest człowiek, który znalazł się na tym strajku z polecenia bezpieki. To, że zamknął drukarnię, było tylko jednym, małym i pierwszym właściwie elementem jego postawy. Lech Wałęsa nigdy nie był przygotowywany do roli wewnątrz stoczni, bo pierwszy strajk, ten dwudniowy, miał tylko obronić Annę Walentynowicz przed zwolnieniem i tyle. I dotyczył stoczniowców. Myśmy nie mieli uczestniczyć, bo było jasne, że jeżeli wejdą osoby z zewnątrz, to zaraz stanie się to ogłoszone prowokacją i sprawa się szybko zakończy – opowiadał.
– Znaleźliśmy się tam już kiedy strajk został odtworzony w sobotę, kiedy zamknięto bramy i została garstka stoczniowców. Po paru godzinach pojawił się Wałęsa i prosił Annę Walentynowicz, aby go ustawiła na pozycji lidera, dlatego że zdał sobie sprawę, wychodząc z gabinetu dyrektora stoczni, że ten strajk już zaistniał, że koniec, teraz będzie drugi, bo przyjechały zakłady pracy z całego Trójmiasta. Ona odmówiła, stwierdzając, że od tej pory to będzie strajk międzyzakładowy i to zakłady będą o tym decydować. I te zakłady zdecydowały. To nie my. My robiliśmy wszystko, żeby powstrzymać jego powrót na tę pozycję. Przyjechali ludzie, którzy słyszeli o tym, że on był już przywódcą strajku wcześniej, a nie znali go i został ustawiony na piedestale. A co do tej drukarni, to jak już się zawiązał ten komitet międzyzakładowy, to postanowiliśmy otworzyć drukarnię i poszliśmy do Wałęsy z tymi ulotkami, a on w tym momencie oszalał, dosłownie zaczął krzyczeć, że absolutnie takich rzeczy nie będzie i postawił straże przed drukarnią, nie pozwolił nam tego zrobić i myśmy przez cały tydzień drukowali na swoich własnych wałkach ręcznych te ulotki, a gdyby nie Gdynia, to oczywiście połowy tych wydawnictw by nie było. Drukarnia została otwarta po tygodniu dosłownie, przyjechał z Warszawy Konrad Bieliński, który współpracował z wydawnictwem „Nowa” i on zorientował się, że nikt już w tych drzwi tam nie pilnuje, wszedł, otworzył ją i zaczęła funkcjonować – relacjonował.