Przemek Dyakowski w Gdyni Głównej Osobistej mówi o swojej niedoszłej karierze skoczka

– Na całym Skwerze Kościuszki aż do końca, gdzie było lądowisko helikopterów w obie strony stały transportery i czołgi. U nas w bramie na Skwerze Kościuszki 13 też stał czołg. Słychać było odgłosy wystrzałów, widać było dym z petard i bomb dymnych. To wyglądało koszmarnie, wspominał znany polski jazzman Przemek Dyakowski. Muzyk, góral, mieszkaniec Gdyni i o mały włos… skoczek narciarski. W audycji Piotra Jaconia Gdynia Główna Osobista artysta postanowił m.in. skomentować wydarzenia na Majdanie. – Historia bardzo niedobrze obeszła się zarówno z Polakami, jak i Ukraińcami. Są różne doświadczenia i nasze, i Ukraińców. Ale są naszymi najbliższymi sąsiadami. Proces pojednania z Niemcami trwa już prawie 50 lat. Niemcy to potężny i bogaty sąsiad, zależy nam na dobrych stosunkach z nimi. Teraz kolej na Ukrainę.

– Pierwszy kontakt powojenny jaki miałem z Niemcami to był rok 1957, kiedy nie było ambasady w Polsce tylko Misja Wojskowa w Berlinie, dodał Dyakowski. – Na festiwal do Sopotu przyjechali muzycy z zachodnich Niemiec. I oni się potwornie bali jak zostaną tu przyjęci. Jechali pociągiem w wielkim strachu. Nic o nas nie wiedzieli. Mieli nie tylko traumę wojenną, ale również powojenną. Ogromna ilość Niemców została z Polski wysiedlona i oni o tym wiedzieli. Doskonale zdawali sobie sprawę z tego, co nabroili.

Znany jazzman przyznał, że spotkanie w Sopocie przyniosło wiele dobrego. – Kontakty z tymi niemieckimi muzykami potem świetnie zaowocowały, bo polscy muzycy – jazzmani m.in. Andrzej Trzaskowski, Andrzej Kurylewicz, Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz zaczęli wyjeżdżać do klubów w Niemczech, nagrywać tam płyty i występować na niemieckich festiwalach. Ten kontakt został bardzo szybko nawiązany. Ale muzycy to taka inna nacja.

To co teraz dzieje się na ulicach Kijowa często porównywane jest także do wydarzeń w Polsce sprzed kilkudziesięciu lat. Piotr Jacoń przyznał, że ich nie pamięta, ale Przemek Dyakowski był ich naocznym świadkiem. – Pamiętam dużą traumę, jaką były lata 70. w Gdyni. Z okna widziałem co się działo. Tydzień przed grudniem ’70 nagrywaliśmy na Dworcu Morskim w Gdyni jedną z pierwszych kolorowych audycji. To znaczy kolor już w telewizji był, ale bardzo nieśmiały. Pamiętam duże show, nieprawdopodobne jak na tamte czasy. Panienki, pióropusze, schody, rewia typu zachodniego. To poszło dzień przed wypadkami grudniowymi. Emisja była wieczorem przed ogłoszeniem przez Gomułkę podwyżki cen. I się zaczęło.

– Potem mieszkałem na Skwerze Kościuszki, wspominał Dyakowski. – I widziałem plac, który teraz jest parkingiem, jeszcze nie było hotelu Gdynia. Tam się zbierało ZOMO. Od czasu do czasu przywlekali jakiegoś chłopaka, którego nieprawdopodobnie lali. Na całym Skwerze Kościuszki aż do końca, gdzie było lądowisko helikopterów, w obie strony stały transportery i czołgi. U nas w bramie na Skwerze Kościuszki 13 też stał czołg. Słychać było odgłosy wystrzałów, widać było dymy z petard i bomb dymnych. To wyglądało koszmarnie.

Przypadkiem okazało się też, że znany muzyk ma nietypowe związki z Ukrainą. – Moja rodzina wywodzi się z Ukrainy. To są bardzo dawne dzieje. Nikt tego nie pamięta, nawet najstarsi ludzie. Za czasów Władysława Warneńczyka był Kostek, Węgier, zawadiaka, który za zasługi otrzymał na Ukrainie wioskę, która nazywała się Dyakowicze. I stąd się wzięło nasze nazwisko – Dyakowscy.

Jednak zdaniem muzyka, o podobnych związkach można mówić w przypadku każdego Polaka. – Połacie Ukrainy były polskie. Lwów był ośrodkiem polskiej kultury. Wszyscy z mojej rodziny ze strony mamy kształcili się we Lwowie. Także te związki były bardzo silne. Chodziłem do szkoły sportowej w Katowicach. Połowa chłopaków tam to byli Ślązacy ledwo mówiący po polsku, a ogromna grupa to byli Lwowiacy. Nasi profesorowie od niektórych przedmiotów byli albo z Wilna, albo ze Lwowa.

Przy okazji wspomnień muzyka o szkole sportowej, do której chodził, okazało się, że o mały włos Dyakowski zostałby wybitnym skoczkiem narciarskim. – Po wojnie mieszkaliśmy w Kuźnicach pod kolejką linową. Naszymi idolami byli narciarze. Jeździliśmy do szkoły na nartach do Zakopanego lub chodziło się na skocznię. Skakałem jak na tamte czasy, jako 13-letni chłopiec, około 70 metrów. Już byłem gotowy, żeby przenieść się na Dużą Krokiew, ale szkoła została zamknięta, jako katolicka. To była szkoła imienia generałowej Zamoyskiej i to wystarczyło.

Dyakowski zaznacza, że bardzo brakuje mu Zakopanego. – Wyjechaliśmy wtedy z Zakopanego, czego żałuję do dzisiaj. Wracałem tam potem już jako muzyk. Miałem mnóstwo kumpli z tamtych czasów. Mam ogromny sentyment do tego miasta, czuję się tam jak w domu, wspominał gość Radia Gdańsk.

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj