– Bardzo się cieszę, że ktoś po 40 latach odkrył, że jestem muzykalny i nie śpiewam tylko „Pszczółki Mai” oraz „Chałupy welcome to”. Choć już tyle czasu występuję na scenie, to w środku nadal jestem młody, mówił w Gdyni Głównej Osobistej Zbigniew Wodecki. W rozmowie z Piotrem Jaconiem przyznał, że lubi popularność, opowiadał też co tworzył w Gdyni i o swojej nowej płycie – „1976: A Space Odyssey”. Artysta wspominał pierwszy raz, gdy pojawił się w Gdyni. – Trójmiasto to moje okno na świat. Pamiętam swój pierwszy przyjazd do Gdyni. Wysiadłem na dworcu i to namalowane na górze słońce od razu zaświeciło. Zobaczyłem dźwigi i całe Trójmiasto… To jest czad. Przepięknie mieszkacie, ja wam tego zazdroszczę.
Wodecki mówił o występie sprzed 21 lat, czyli „Nieszporach ludźmierskich” w Teatrze Muzycznym w Gdyni z częścią zespołu Piwnica pod Baranami. – To była fajna przygoda, a jednocześnie bardzo dziwna. Muzykę do tego napisał Jan Kanty Pawluśkiewicz. Ja jestem związany z Jankiem od wielu lat, bo kiedyś grałem z nim i Markiem Grechutą w zespole kabaretowym Bambuko. Mieliśmy wtedy po 15-16 lat. I po latach, kiedy ja już miałem za sobą „pszczółkę”, „chałupy”, wpada do mnie Jan Kanty Pawluśkiewicz i mówi: „Słuchaj, mam taki pomysł, żeby zrobić „Nieszpory ludźmierskie.” I zrobiliśmy. Premiera była w Ludźmierzu, w górach. A potem w Gdyni, co nabrało swojego niepowtarzalnego, scenicznego charakteru.
Muzyk przyznał, że lubi swoją popularność. – Od zawsze chciałem być rozpoznawalny, byłem trochę takim próżniakiem. I szef na górze mnie wysłuchał. Mam tak charakterystyczne włosy, przygarbione plecy, że na ulicy zawsze mnie rozpoznają. Ta próżność przechodzi mi w momencie, kiedy widzę wycieczkę na rynku. Jednak kiedy nikt się mną nie interesuje, to ta choroba wraca z powrotem. Kobiety pod tym względem mają lepiej – założą coś na głowę, okulary i już nie widać, kim są. Jestem bardzo zabiegany, ale trzymam się tej popularności, jak tylko mogę już przez 45 lat.
Zbigniew Wodecki zdradził też kulisy nagrania płyty „1976: A Space Odyssey” z zespołem Mitch and Mitch, która powstała w 2015 roku. „Odyseja” to debiutancka, solowa płyta artysty z 1976 roku, której odświeżoną wersję nagrał niedawno. – To jest Wodecki, trochę taki nieznany. Zastanawiam się, dlaczego po tylu latach ta płyta ma taki wydmuch. Chyba dlatego, że mówiąc nieskromnie aranżacje są naprawdę świetnie napisane a Mitchowie dali radę, to świetni muzycy. Początek tej przygody sprzed 40 lat był taki, że ja byłem w „Piwnicy”, grałem na skrzypcach. Wśród dymu, oparów alkoholu i „ładowania w komunę” nad ranem wystąpił młody chłopak, który nazywał się Wojciech Trzciński. Wtedy się zakolegowaliśmy. I on po latach mówi do mnie: „Ty śpiewasz, to nagraj płytę, ze 3-4 piosenki, ja też coś nagram.” Oni usiedli i zagrali, ja zaśpiewałem. I okazało się, że po 40 latach da się słuchać tych aranżacji. Zastanawiam się, dlaczego. Wtedy nie było tej technologii, która zabija cały urok muzyki. Myśmy chcieli nagrać fajne numery, a nie przeboje.
Kompozytor ubolewał nad wszechobecną komercją, które jego zdaniem niszczy młode talenty. – Teraz są same listy przebojów, hity, które puszczają wszystkie stacje. Przykro mi to stwierdzić, ale najzdolniejsi mają najmniejsze szanse. Komercja zabija sztukę. Artysta jest dobry, bo staje się offowym. Ktoś jet zdolny, gra w piwnicy na bębnach. Najlepszy na świecie chłopak siedzi tam, bo nikt o nim nie wie. Wtedy się okazuje, że na nim można zarobić. Biorą tego offowego chłopaka, nagrywają mu płytę. Robi się z tego hit, on się staje artystą międzynarodowym i automatycznie wszyscy mówią: to jest komercja, podsumował Wodecki.
mar/mat