Pogoda podczas drugiego dnia festiwalu Soundrive z nami pogrywała. Raz sugerowała, że będzie ładnie, a potem poczęstowała nas deszczem. O wiele milej potraktowali nas artyści, dając z siebie wszystko. A publiczność ponownie wybrała się na muzyczne łowy, w poszukiwaniu swoich ulubieńców.
Trzymając się dalej związku pogody i koncertów, to trzeba nadmienić, że i muzyka była różna. Poszukiwacze muzycznych przygód ponownie zaspokoili swój głód i udali się w krainę różnorodności. Bo to właśnie różnorodność jest słowem klucz tej relacji.
Koncert otworzyło olsztyńskie trio Oslo Kill City. Jeszcze przed występem szef festiwalu Arkadiusz Hronowski powiedział na antenie Radia Gdańsk, że bardzo podoba mu się nazwa tego zespołu. Najważniejsze jednak, że publiczności spodobała się ich post punkowa muzyka.
Piątkowy koncert na dużej scenie rozpoczął Thomston. Młody, 18-letni chłopak, który przebił się do muzycznego świata zupełnie przypadkiem. Początkowo nie chciał, aby jego epka trafiła do szerszego grona. Miała być przeznaczona jedynie dla najbliższych. W końcu jednak utwory znalazły się na stronie Soundcloud, a internet nie dał muzykowi zniknąć. I tak w nieco ponad rok od wydania pierwszego materiału, zaprezentował się na Soundrive. Jego muzyka to miks elektroniki i ambient popu, który przez wiele osób został przyjęty z otwartymi ramionami.
Plenerowa scena zaserwowała publiczności coś, czego jeszcze nie było podczas tej edycji festiwalu. Mianowicie jazz. Nie w klasycznym wydaniu, ale świeżym, z domieszką elektroniki. Skoro zatrzymaliśmy się na chwilę na plenerowej scenie, to trzeba jeszcze wspomnieć o Olivierze Heimie. Artyście, którego dobrze zna polska publiczność. Ma na koncie wiele nagród i mnóstwo pozytywnych recenzji. Nic dziwnego, że przed jego występem słyszało się, że będzie tzw. pewniakiem wieczoru. I faktycznie Olivier nie rozczarował, a zaczarował. Jego fanom nie przeszkadzał nawet deszcz, który zaczął kropić podczas występu.
Równo z Olivierem na dużej scenie wystartowała grupa All We Are. Trio, które w zapleczu muzycznym posiada zarówno kołyszące melodie jak i te, które porywają do tańca, co było widać na sali. Ciekawym zabiegiem okazało się połączenie wokalu damskiego i męskiego, w niektórych utworach tej kapeli. – Dzięki za waszą energię, już nie możemy doczekać się powrotu do Polski, mówił ze sceny gitarzysta Luis Santos. Trzymamy za słowo.
Hundred Waters to amerykańska propozycja, która prawie przeszłaby nam koło nosa. Muzycy dolecieli do nas bez problemu, niestety ich muzyczny bagaż nie miał tyle szczęścia i poleciał w zupełnie innym kierunku. Całe szczęście sprzęt szybko zorganizowano i mogliśmy usłyszeć piękny głos Nicole Miglis. Nieco melancholijny, ale przy tym czarujący. Podobnie jak całe brzmienie Hundred Waters – liryczne, ale i energetyczne. Mieszanka niby się wykluczająca, a jednak możliwa.
W sumie drugiego dnia ponownie zostaliśmy uraczeni dziesięcioma muzycznymi prezentami. Festiwalowicze znowu wędrowali od sceny do sceny i wybierali swoich faworytów. A industrialne tereny Stoczni kolejny raz tętniły życiem i muzyką.