Fish wrócił w Gdańsku do marillionowej przeszłości. Nasz recenzent: „Dziś już tak się nie gra” [ZDJĘCIA]

DSC 6061

Niedzielny koncert Fisha w gdańskim Starym Maneżu był – jak deklarował sam artysta – ostatnią szansą, żeby posłuchać największych przebojów jego macierzystej formacji Marillion w jego wykonaniu. Fani potraktowali tę zapowiedź serio, wypełniając gdański klub do ostatniego miejsca.

Stosunek Fisha do marillionowej przeszłości jest skomplikowany. Z jednej strony szkocki wokalista nie kryje irytacji, kiedy w wywiadach pytany jest o swój dawny zespół. Powtarza, że nie chce zarabiać na życie utworami napisanymi 30 lat temu i że nie interesuje go ciągłe oglądanie się za siebie i bycie tribute-bandem. Tymczasem do Gdańska przyjechał w ramach trasy przypominającej klasyczny album Marillion „Misplaced Childhood” dokładnie w… 30. rocznicę jego powstania.

Choć pachnie to lekką niekonsekwencją (sam zainteresowany nie kryje zresztą, że często zdarza mu się zmieniać zdanie), fani z pewnością chwalą sobie te muzyczne wycieczki w przeszłość. Tym bardziej że aktualne wcielenie Marillion (w którym od 1989 roku śpiewa Steve Hogarth) niemal w ogóle nie wykonuje dziś utworów z czterech pierwszych, nagranych z Fishem albumów. Koncerty Szkota są więc dla słuchaczy jedyną okazją, żeby usłyszeć na żywo klasyczny materiał.

 

POŻEGNANIE Z DZIECIŃSTWEM

A ten, który zabrzmiał w niedzielę w Gdańsku, bez wątpienia jest klasyczny. Wydana w 1985 roku trzecia płyta Marillion pt. „Misplaced Childhood” do dziś uważana jest za opus magnum pierwszego składu grupy. Fish i koledzy porwali się na coś w rodzaju kultowego „The Wall” Pink Floyd – emocjonalnej wiwisekcji, ubranej w ramy przemyślanego concept-albumu. W napisanych na tę płytę, mocno autobiograficznych tekstach Fish rozliczał się z nieudanymi związkami i bolesnymi rozstaniami, wyrażał tęsknotę za utraconym dzieciństwem i opisywał życie gwiazdy, w którym trudno o prawdziwą bliskość, a samotność zagłuszana jest używkami. Od „The Wall” „Misplaced Childhood” odróżniała jednak poetycka, niejednoznaczna strona literacka i zdecydowanie bardziej optymistyczna puenta.

Płyta okazała się największym komercyjnym i artystycznym sukcesem pierwszego Marillion. Muzykom udało się na niej połączyć ambitne założenia – stworzenie rozbudowanej aranżacyjnie, często zmieniającej rytm i nastrój suity – z gładką melodyjnością, dopieszczonym produkcyjnie brzmieniem, a nawet popową przebojowością. To przecież z tego albumu pochodzą dwa największe hity „Fishowej ery”: „Kayleigh” i „Lavender”. Tegoroczną trasę koncertową Fish zatytułował „Farewell to Childhood”, sugerując słuchaczom, że żegna się z tymi utworami, wykonując je po raz ostatni w karierze.

Fish w Gdańsku 6

 

VIP-Y Z BALKONU, POLSKIE DROGI I BUDZENIE SUMIENIA

Zaczęło się jednak od krótkiej rozgrzewki będącej pobieżnym przekrojem solowej kariery wokalisty. Usłyszeliśmy m.in. delikatną balladę „Family Business”, ostry, antywojenny song „The Perception of Johnny Punter” (zainspirowany wojną domową w Bośni) i najnowszy, dynamiczny „A Feast of Consequences”. Fish wykorzystał tę część koncertu do nawiązania intensywnej relacji z fanami, całkowicie dominując scenę swoją osobowością. Jak zwykle snuł emocjonalne wspomnienia (m.in. o pierwszym koncercie w Gdańsku w 1987 roku), żartował w charakterystyczny dla siebie, cierpki, niemal stand-upowy sposób (docinając „VIP-owskiej” publiczności z balkonu, kpiąc z trudności języka polskiego, stanu polskich dróg czy formy polskich i szkockich piłkarzy), wygłaszał „budzące sumienia”, lewicujące przemówienia, a nawet… pożyczał od fotoreporterów aparaty, żeby robić im zdjęcia. Trudno było znaleźć wśród publiczności kogoś, kto oparłby się charyzmie Szkota.

Wkrótce jednak żarty się skończyły. Lider zapowiedział 45-minutową, „odmładzającą publiczność” podróż w czasie – i zaczęła się prezentacja materiału z „Misplaced Childhood”. Muzycy Fisha odtworzyli legendarny album jeden do jednego: w całości, w tej samej kolejności i z płynnymi, niezauważalnymi przejściami między utworami. Do materiału podeszli typowo rekonstrukcyjnie, żeby nie rzec: zachowawczo, opierając się pokusie jego modyfikacji czy uwspółcześnienia. W koncertowych wersjach całość nabrała jednak ciężaru i zabrzmiała mroczniej niż na płycie. W nieco innych tonacjach śpiewał też Fish: jego głos, niegdyś delikatniejszy i sięgający wyższych rejestrów, po latach mocno się obniżył. Nie zmieniła się za to żarliwa, zaangażowana emocjonalność, z jaką wyśpiewuje swoje osobiste teksty.

DZIŚ JUŻ TAK SIĘ NIE GRA

Prezentacji materiału towarzyszyły też świetnie pamiętane przez fanów, wyświetlane na ekranie wizualizacje, przedstawiające m.in. znaną z okładki płyty i singli postać chłopca w stroju dobosza, a także zdjęcie tragicznie zmarłego przyjaciela Fisha, Johna „Mylo” Myletta, o którym opowiada jedna z części suity.

Jak po latach obronił się klasyczny materiał? Za najkrótszą recenzję może posłużyć sformułowanie: „Dziś już tak się nie gra”. Można to oczywiście poczytać jako komplement – i tak z pewnością odebrali koncert fani artysty, którzy oczekiwali muzycznego wehikułu czasu przenoszącego ich w złote lata rocka progresywnego, kiedy to w radiowych ramówkach królowały wielowątkowe, złożone harmonicznie utwory. Ale można też w ten sposób wytknąć cokolwiek archaiczny, „skansenowy”, odsyłający do minionej epoki charakter koncertu. Trudno też nie zauważyć, że muzycy towarzyszący Fishowi to jednak instrumentaliści nie tej klasy co członkowie Marillion – odgrywanym przez nich partiom brakowało momentami polotu i lekkości. Fishowi nie spodobałoby się to porównanie, ale były chwile, kiedy jego zespół brzmiał jak tribute-band Marillion.

ZABRAKŁO PRECYZJI

Na przeszkodzie do czerpania pełnej satysfakcji z koncertu stanęła jeszcze jedna rzecz. Rock progresywny lubi precyzję – to ona pozwala wydobyć wszystkie niuanse brzmieniowe i melodyczne kontrapunkty. Tej precyzji – na poziomie akustyki – niestety zabrakło. Po znakomicie nagłośnionym koncercie Marianne Faithfull tym razem dźwiękowa realizacja w Starym Maneżu rozczarowała: była mało selektywna, za głośna, chwilami hałaśliwa, na czym najmocniej cierpiał ginący w tym zgiełku wokal Fisha.

Wraz z ostatnimi dźwiękami „Misplaced Childhood” koncert się zakończył, ale publiczność doczekała się jeszcze dwóch bisów: usłyszeliśmy pierwszy singiel Marillion „Market Square Heroes” (który okazał się najmocniej zagranym utworem wieczoru) i „biesiadny”, nieco folkowy „The Company” (z tradycyjnie odtańczoną przez Fisha i publiczność częścią baletową).

DSC 5895

 

FISH NA EMERYTURĘ?

Wypełniony po brzegi Stary Maneż (na koncert zabrakło biletów) dowiódł niezmiennej od lat ogromnej popularności Fisha w Polsce. Ale potwierdził też, że zapowiedzi pożegnania ze sceną zawsze są dla publiczności dodatkowym wabikiem. Przypomnijmy, że przed tą trasą wokalista ogłaszał, że w 2016 roku zamierza nagrać ostatnią płytę i przejść na emeryturę, poświęcając się pisarstwu. Fani chyba nie powinni się jednak niepokoić. Na koniec gdańskiego koncertu Fish rzucił przecież: „Do zobaczenia w 2017 roku”. Niewykluczone więc, że po raz kolejny zmieni zdanie.

PS Przed Fishem zagrał francuski zespół Lazuli, którego muzyka – bardzo wyrazista, motoryczna, zdradzająca etniczne inspiracje, rytmiczna i bogato zaaranżowana (m.in. na róg, wibrafon, marimbę i gitarę chapman stick) – spotkała się z entuzjastycznym i życzliwym przyjęciem publiczności.

Marcin Mindykowski

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj