Muzyka prosto z serca w wykonaniu trzech wielkich tuzów. Na gdyńskiej scenie zagrali Marcus Miller, Zbigniew Namysłowski i Leszek Możdżer.
Ta historia zaczyna się w 1978 roku. Wtedy to młody Marcus Miller grał u boku Zbigniewa Namysłowskiego podczas nowojorskiej sesji nagrania przeboju „Kujawiak goes funky” autorstwa polskiego jazzmana. To wydarzenie mocno zapadło w pamięć Millera. Po prawie 40 latach od nagrania muzyk poprosił Namysłowskiego i Możdżera by wspólnie wykonać ten utwór podczas finału widowiska Esperanza+ w 2014 roku. Tego wieczoru pomysł jednorazowego grania przerodził się w trasę Miller/Możdżer/Namysłowski.
DUŻO TO NIE ZNACZY DOBRZE, ALE DOBRZE ZNACZY DUŻO
Takie słowa wypowiedział kiedyś Demostenes, mówca grecki. Na potrzeby sobotniego koncertu muszę przerobić tę sentencję na „Dużo znaczy dobrze, i dobrze znaczy dużo”. Prawie trzy godziny z jazzem było przyjemnością i przeżyciem dwóch koncertów w jednym.
MOŻDŻER ZAGRAŁ PIERWSZE „KLAWISZE”
– Miło zagrać w rodzinnych stronach – takimi słowami przywitał się z publicznością Leszek Możdżer. To właśnie on wraz z muzykami Larsem Danielssonem i Zoharem Fresco zaczarowali publiczność w pierwszej części koncertu. A czarowali długo m.in. w pięknym i bardzo obrazowym dźwiękowo utworze „Eden”.
Pod koniec „możdżerowskiego” koncertu do tria dołączył także gość specjalny, czyli Zbigniew Namysłowski. Jeden z najbardziej cenionych polskich jazzmanów grał z legendami, a dziś sam jest żywą legendą. I choć czas płynie nieubłaganie, to nie widać tego w muzyce. Namysłowski wciąż potrafi czynić cuda z saksofonem.
CZAS NA ZDJĘCIE
Po pierwszej trwającej godzinę części przyszedł czas na przerwę techniczną. Ludzie korzystając z okazji zbierali się pod sceną, by zrobić pamiątkowe zdjęcie.
Technicy starali uwijać się jak najszybciej. W końcu praca akustyków dobiegła końca i na scenie pojawili się Adam Agati – gitara, Brett Williams – keyboards, Alex Bailey – perkusja, Mino Cinelu – instrumenty perkusyjne, Alex Han – saksofon, Marquis Hill – trąbka, Alioune Wade – bas, wokal, perkusjonalia i oczywiście najbardziej wyczekiwany Marcus Miller.
AFRODYZJAK
Ogólnie przyjmuje się, że bas jest jednym z najprostszych instrumentów. Wystarczy opanować kilka chwytów i można nadawać rytm kapeli. I to faktycznie wystarcza młodym, najczęściej punkowym zespołom. Muzycy jazzowi byliby oburzeni takim stwierdzeniem. Najlepszym dowodem na to, że basista może stać się wirtuozem jest rzeczony Marcus Miller. To osobowość sceniczna, która na niejednej strunie grała.
Rytm, wyczucie, pasja, energia i ogromna doza talentu uczyniły drugą część koncertu niesamowitym przeżyciem i swoistym muzycznym afrodyzjakiem. Na sam początek dla publiczności zabrzmiały dwa pierwsze numery z najnowszego, dziewiątego studyjnego wydawnictwa Millera, czyli płyty „Afrodeezia”. Mowa o utworach ” Hylife” oraz „B’s River”.
– Nagrywamy płyty z udziałem wielu artystów. – mówił Marcus Miller – Między innymi ze Stanów Zjednoczonych, z takich miast jak Nowy Jork czy Detroit. Kiedy myślę o Detroit pierwsze moje skojarzenie, to Motown. Pomyślałem, że zagram jedną z „motown song” na albumie „Afrodeezia”, przyznał artysta. Po takim wstępie usłyszeliśmy „Papa Was a Rolling Stone”.
NIE TYLKO NAJNOWSZE UTWORY
I choć Marcus Miller promował najnowsze wydawnictwo w sobotni wieczór nie zabrakło nieco starszego repertuaru. – Kiedy byłem na wyspie Goree, zwiedziłem tamtejsze muzeum „House of Slaves” (Dom Niewolników). – tłumaczył Miller – Znajdują się tam trzy małe pomieszczenia dla kobiet, mężczyzn i dzieci. Są też drzwi za, którymi jest Ocean Atlantycki. To tamtędy wychodzili niewolnicy na statek i już nigdy nie wracali. Gdy tam byłem ogarnął mnie ból i złość. Postanowiłem o tym opowiedzieć w piosence „Goree”. Nie mówi ona tylko o złych emocjach, ale i świętowaniu tego, że niewolnictwo się skończyło. Ale nie można o nim zapominać szczególnie w tych szalonych czasach w jakich żyjemy. Po słownym wstępie przenieśliśmy się na wyspę Goree za pomocą muzyki. I choć w słowach trudno opowiedzieć m.in. o bólu, to w muzyce nie stanowi to problemu.
KUJAWIAK
Główną muzyczną atrakcją był wspólny występ wspaniałej trójki. Możdżera, Millera i Namysłowskiego usłyszeliśmy oczywiście w utworze „Kujawiak goes funky”. Mam wrażenie, że ta kompozycja z wiekiem staje się coraz lepsza. Po raz pierwszy Miller zagrał ten utwór mając 19 lat. Pomimo upływu lat wciąż widać, że kujawiak się po prostu nie nudzi, jedynie poddaje się nowym interpretacjom.
POGŁOS
Jedynym mankamentem całego koncertu był pogłos. Słyszalny szczególnie w bocznej części hali. Czasami trudno skupić się i wsłuchać w pełni w muzykę, kiedy rozprasza niepotrzebny pogłos. Dobre wygłuszenie sali, to nie lada wyzwanie dla akustyków, szczególnie finansowe, ale chcąc organizować koncerty takiego formatu powinno się o tym pomyśleć.
BYŁO PIĘKNIE
Mimo uniedogodnienia technicznego nie można tego koncertu nie zaliczyć do udanych. Świadczyły o tym chociażby owacje publiczności na stojąco. Podziwiali nie tylko fani, ale i sami muzycy podpatrywali wyczyny na scenie. Grę Millera z pozycji widowni obserwował m.in. Zohar Fresco.
Jesień to na Pomorzu okres „wzmożonego jazzu”. Za nami festiwale z tego gatunku, przed nami druga odsłona Ladies Jazz Festiwalu, a w samym środku uplasował się występ genialnej trójki: Millera, Namysłowskiego i Możdżera. Kolejny koncert, na którym artyści udowodnili swoją pozycję na muzycznym Olimpie.