– To był czas wolniejszego futbolu. Trybuny były szare, zero reklam, docierały z nich okrzyki: sędzia kalosz, sędzia kanarki doić – tak o piłce nożnej lat 70. opowiadał w Radiu Gdańsk były rzecznik prasowy Lechii Gdańsk i Arki Gdyni. Tomasz Wołek był gościem Piotra Jaconia w audycji Gdynia Główna Osobista.
Funkcję rzecznika prasowego Lechii Wołek zaczął pełnić w 1973 roku, rok później przeszedł do Arki. – Moi przyjaciele nie mogli tego pojąć. Jak będąc kibicem Lechii, kibicować także tej strasznej Arce? Wtedy tłumaczyłem: Lechia to tak jak żona, a Arka to jak kochanka. Ileż związków żyje w takim układzie! Ja nie traktowałem tego jako zdrady, bo dość wcześnie zacząłem chodzić i na mecze Lechii i Arki i trzymałem kciuki za obie drużyny.
Jak dodał, trójmiejskie drużyny zawsze walczyły ze sobą i już cztery dekady temu derby dostarczały dużo emocji. Również dlatego, że wielu zawodników naprzemiennie grało w jednej i drugiej drużynie. – Kiedyś zapytałem Zdzisia Puszkarza, dawniej legendę Lechii, czy przystają ze sobą. Odpowiedział: gramy mecz, niekiedy jest ostro, a potem jedziemy razem do Sopotu – wspominał Tomasz Wołek.
ABSURD LOKALNEGO PATRIOTYZMU
– Były nawet takie paradoksy, jak w przypadku Tomka Korynta, który mieszkając w Gdyni zaczynał karierę w Lechii. Kiedy później chciał przenieść się do Arki, zapytał mnie o zdanie, bo w opinii kibiców takie zachowanie było uważane za absolutną zdradę. Gra Lechii to były wówczas ciągle nieudane próby awansu do pierwszej ligi, a Arka już w tej lidze grała. Poradziłem mu, że powinien rozwijać się jako piłkarz. Poszedł i przez kilka lat był znakomitym napastnikiem Arki. W kwestii takich transferów nie może być zawężonego absurdu patriotyzmu.
W wywiadzie na antenie Radia Gdańsk zdradził też, że już w młodości przyszły szef Rady Europejskiej, a dawniej wiceprezes szalikowców Lechii Donald Tusk wyróżniał się cechami przywódczymi. – Cieszył się renomą, posłuchem, był niezwykle energiczny i sprawny organizacyjnie. Wraz z prezesem Grzegorzem Popielarzem zorganizowali grupę 200 osób, wspólnie dopingowali i pilnowali porządku na trybunach. Jeśli dochodziło do przepychanek, to głównie poza stadionem i często wywoływała je milicja.
STADIONY LAT 70.
Nie było bijatyk na stadionach, nie było też reklam i wulgarnych komentarzy z trybun. – To były czasy wolniejszego, spokojniejszego futbolu, z trybun docierały okrzyki: sędzia kalosz, sędzia kanarki doić. Stadiony też wyglądały inaczej – zbita masa kibiców w szarych kurtkach, zero reklam – opowiadał gość.
Tomasz Wołek sam miał epizod na boisku jako zawodnik Arki Gdynia. Jak dostał się do klubu? – Jako junior grałem w zapyziałym klubiku trzeciej ligi, który nazywał się Portowiec. W 1966 roku dostałem się do Szkoły Dowództwa Morskiego w Gdyni, zostałem kapitanem drużyny. W pewnym momencie sparing zaproponowała nam Arka 2, czyli rezerwy Arki. Na stadionie Arki odbył się mecz, zremisowaliśmy 3:3, ja w tym meczu się wyróżniłem. Po spotkaniu kierownik Arki Gdynia złożył mnie i jeszcze jednemu koledze propozycję przejścia do Arki. Ja wtedy z dumą powiedziałem: Ale panie kierowniku, przecież ja jestem zawodnikiem Portowca! A on na to z uśmiechem: Chłopcze, ale przecież to druga liga.
ŻONGLER Z BOISKA
– Byłem dobry technicznie. Dosyć wolny, niewysoko skakałem, ale piłka mnie słuchała. Może dlatego, że umiałem żonglować, to zostałem uznany najgroźniejszym napastnikiem Arki – dodał.
Ale nie samą piłką człowiek żyje. Wołek przed studiowaniem historii na UG uczył się w Szkole Rybołówstwa Morskiego. – Na ćwiczeniach miałem szczęście spotkać się z legendarnym kapitanem Borchardtem. Chyba dużo zyskałem w jego oczach, bo sporo czytałem i toczyłem z nim rozmowy o literaturze – opowiadał Piotrowi Jaconiowi. – Pamiętam egzamin z astronawigacji i kapitan, chcąc mnie oszczędzić zadał mi w jego mniemaniu najprostsze pytanie – przeliczanie stopni geograficznych na minuty. Stanąłem przed tablicą, zacząłem mnożyć, dopisałem jeszcze trzy zera. On się podniósł, ogarnął mnie ojcowskim uściskiem i powiedział: Ja cię bardzo lubię, ale teraz powiem tylko jedno słowo: won!