Szpital miejski zamienił się w szpital polowy, większość ofiar to byli ludzie młodzi – mówiła w Radiu Gdańsk doktor Alina Winiarska, sanitariuszka podczas wydarzeń z 17 grudnia 1970 roku. Lekarka była gościem Piotra Jaconia w audycji „Gdynia Główna Osobista”. Jak wspominała, pomimo zapewnień Stanisława Kociołka, że bez obaw można iść do pracy, od początku tego dnia czuć było rosnący niepokój. – Było zaproszenie do pracy, a wręcz zachęta, dlatego o 6 rano kolejki z Wejherowa, jak i Gdańska lądowały w Gdyni Stoczni. Tysiące ludzi zwaliło się w tym jednym czasie na schody, a skierowane czołgi z lufami rozpoczęły akcję. Mimo że nie miałam jeszcze dyżuru, zmobilizowałam się, zostawiłam małą córkę pod opieką i poszłam do szpitala. Byłam nieprzygotowana do tego ani psychicznie, ani fizycznie. Skąd bierze się taki dramat? – pytała.
ZŁAPAŁ ZA RĘKĘ I SKONAŁ
Dodała, że choć pamięć jest coraz słabsza, pamięta zakrwawionych ludzi i pacjenta w izbie przyjęć, który na korytarzu złapał ją za rękę, a następnie skonał. – Przede wszystkim ruch i niepokój, ledwo zdążyłam się przebrać, to od razu rozpoczęłam pracę. Ludzie byli przywożeni karetkami, ale też prywatnymi samochodami i przynoszeni na rękach. Straszne było to, że byli to głównie ludzie młodzi.
Szpital miejski zamienił się w szpital polowy. Lekarze nie schodzili z dyżurów. – Mój Czarny Czwartek trwał do późnych godzin nocnych – relacjonowała. Kolejny dramat wydarzył się w kostnicy, do której poszła wraz z ordynatorem oddziału wewnętrznego. – Leżało 8 czy 9 zwłok, młody chłopak z raną klatki piersiowej w pośmiertnym uścisku trzymał teczkę. Otworzyłam ją. Tam w tutce od cukru były dwie kromki chleba z kaszanką i kilka ugotowanych ziemniaków. To było jego drugie śniadanie, on szedł do pracy – opowiadała. – Inni nie mieli tak charakterystycznych znamion, ale byli w podobnym stanie, mieli szarpane rany. Młodzi, niewinni, nieżyjący.
RANA NA DŁUGIE LATA
– Późnym popołudniem karetka przywiozła 16-letniego chłopca Wiesia Kacprzyckiego. To był strzęp człowieka, cały siny, pobity i potłuczony. Zorientowaliśmy się, że to syn oddziałowej, dlatego trzeba było ją pilnować, by nie widziała tego dramatu ani nie próbowała się zemścić na którymś z leżących w szpitalu milicjantów. Zajął się nim doktor Kasztelan i chirurdzy. Mam kontakt z tym człowiekiem do dziś. On z tego wyszedł fizycznie, ale psychicznie nigdy nie doszedł do siebie. Zatrzymał się na tym 16. roku życia. Pomagałam mu tyle, ile mogłam. Takim ludziom zawsze trzeba podać rękę.
Wszystkie sale operacyjne zajęte, wszyscy lekarze na dyżurach – tak wyglądał szpital miejski 17 grudnia. – Pamiętam, że na moim oddziale gwałtownie wypisywali tych, którzy jeszcze nie byli do końca wyleczeni i mogli zrobić dwa kroki. Tak żeby zwolnić miejsce nowym. Na ginekologii leżeli mężczyźni, głównie ranni milicjanci.
PACJENT JEST ZAWSZE PACJENTEM
Dla niej jako lekarki nie było różnic między cywilami i milicją. Każdy człowiek wymagał pomocy. – To takie ludzkie, normalne. Stosunek nasz był absolutnie poprawny, może w duchu czuliśmy, że to niemoralne. Niestety nie prowadziłam żadnej dokumentacji, po prostu się bałam. UBecy wciąż szukali ofiar, duża ich grupa przyszła do szpitala wieczorem, dziwnie się zachowywali, mówili, że gdybyśmy mieli jakieś wątpliwości, to mamy iść na milicję. Kazali nam pomagać, robić to co do nas należy – takie uzyskaliśmy wytyczne.
Problemach były również z dostawą krwi dla rannych. Utrudniano ją dostatecznie przez strzelanie do osób zajmujących się transportem. – Pan Staś, który leciał po krew przez szpitalne podwórko został poparzony i ostrzelany – mówiła.
TRUDNA DECYZJA
– Z jednej strony trzeba było pomagać pacjentom, a z drugiej musieliśmy martwić się o własne życie. Miałam w tym okresie dużo dziwnych telefonów. Wtedy postanowiłam, że muszę wyjechać z kraju. Całe życie pracowałam nad tym, by podnosić kwalifikacje, intensywnie się uczyłam. Akurat Ministerstwo Zdrowia proponowało państwowe wyjazdy do krajów zacofanych. Podjęłam decyzję o wyjeździe do Libii. Pomyślałam – mam kwalifikacje, znam język, zobaczę jak jest gdzie indziej.