Wejście na pierwszą platformę – grot masztu, to nic w porównaniu z rejami na wysokości np.49 m. Ci, którzy uwierzyli instruktorowi że na pewno nic im się nie stanie zachowywali zimną krew do końca. W głębi duszy chyba żałowali .Ale nie mieli wyboru. Są przecież załogą.
Gdy jest komenda „alarm do żagli”, nie ma ucieczki. Wchodzą wszyscy, którzy mają służbę. I to nie tylko na pierwszą platformę. Ostatnia jest ponoć najgorsza. Ale niektórym nie było do śmiechu. Nawet po zejściu.
„A PANI?”
Ja wchodzić nie musiałam, ale przez chorą ambicję poszłam. Nawet przypięta tak zwaną „linką życia” do stalowych wzmocnień czułam drżące nogi. Miałam zgodę chief officera, pana Wiesława Suchockiego.
Fot. Radio Gdańsk/Anna Rębas
Kiedy tak czekałam na pierwsze wejścia i zejścia uczestników rejsu, instruktor Jakub Banaś skierował do mnie pytanie: „A pani?” Zdjęłam okulary, zostawiłam telefon, mikrofon i udałam się do góry na maszt. Tak, jakbym codzeinnie wchodziła 17 metrów po kołyszących się schodkach ze sznurka.
ASERTYWNOŚĆ POPŁACA?
Pierwsze dwa kroki po drabince z lin pozwoliły mi nabrać przekonania, że czasem jednak trzeba umieć powiedzieć „nie”. I pomyśleć nad każdym „tak”. Brak asertywności i zgoda na wejście to niestety był błąd.
Fot. Rejs Niepodległości
WIELKA WODA DOOKOŁA
Gdybym napisała, że fajnie się sunęło do góry – wpięta w zabezpieczającą uprząż (poprawna nazwa szkoleniowa to „szelki”) – skłamałabym. Ale już po wejściu na górę, gdy stałam na pierwszej platformie grota, byłam zachwycona widokiem wokół. I strach puścił.
Bardzo żałowałam że oddałam telefon komórkowy na dole i nie mogłam zrobić zdjęcia. To był widok, dla którego warto się było wspiąć.
Fot. Rejs Niepodległości
Anna Rębas/pOr