Znany z telewizji, ale ostatnio oklaskiwany także w teatrze. Mówił o wiejskim wychowaniu bez tornistra i wielkomiejskim życiu, a także o dniach targowych w PRL-u i trzech z sześciu dni, które w przeciągu roku spędza w Trójmieście, nad polskim morzem.
Gościem Piotra Jaconia, gdynianina i dziennikarza TVN24, był Marek Przybylik.
– Były lata, w których na polskie morze poświęcałem znacznie więcej, bo czasem 4-5 tygodnie, tylko nie stawałem na lądzie, a wypływałem stąd. Zawsze lubiłem morze, dużo czytałem, Borchardt był moim ulubionym autorem, też Meissner. Była taka trylogia o korsarzu, pływającym pod banderą Złotej Łani. I tak sobie pod Częstochową czytałem o morzu, aż spotkałem takiego przyjaciela, który mnie wciągnął w żeglarstwo morskie. Jestem leniwy z natury i bardzo odpowiada mi takie pływanie – mówił gość Radia Gdańsk.
– Pierwszy raz trafiłem do Gdyni w 1958 roku. Wtedy moja mama popłynęła odwiedzić swoich rodziców w Stanach Zjednoczonych. Wypłynęła oczywiście Batorym, bo nic innego nie było. Płynęła dwa tygodnie, to był piękny rejs, do dzisiaj trzymam pamiątki, kartę menu albo listę pasażerów. To był wspaniały statek. Po raz pierwszy w zeszłym roku wszedłem do odnowionego dawnego Dworca Morskiego (przyp. red. dziś Muzeum Emigracji) i pierwszy raz zobaczyłem ten budynek pusty, a wtedy, jak odprowadzałem mamę, to tam była zbita, spocona, przestraszona masa ludzi – dodał.
Na zdjęciu Urszula Dudziak i Marek Przybylik, fot. Agencja KFP/Mateusz Walasinski