Po wielkim sukcesie frekwencyjnym, jaki przyniósł pierwszy dzień festiwalu Open’er, dzień drugi zadziwił małą liczbą fanów muzyki na lotnisku w Babich Dołach. Mogłoby się wydawać, że coś najwidoczniej nie zagrało w zestawie artystów zaproszonych na ten dzień, ale nic bardziej mylnego. Jak przekonaliśmy się na własnej skórze, openerowy czwartek trzymał poziom pierwszego dnia, a kto wie, czy czasem go nie przewyższał.
Zaczęło się od kołyszących rytmów serwowanych przez ulubieńca młodszej publiki, czyli Toma Odella. Brytyjczyk otworzył serię koncertów na głównej scenie. Z uwagi na wczesną porę nie mógł jednak liczyć na tłumy, ale fani wyszli z występu zadowoleni. Kolejny występ to Enter Shikari, zgoła odmienna muzyka, będąca połączeniem muzyki hardcore z elementami ciężkiej elektroniki, dubstepu i drum’n’bassu. Krzykliwe partie wokalisty nieco gryzły się z sielankową atmosferą późnego, czwartkowego popołudnia. Jednak dla fanów mocnego grania występ Enter Shikari będzie dobrym wspomnieniem, bo pod sceną szalało po prostu dzikie pogo.
Sporo osób rozpoczęło imprezę od sceny pod namiotem, gdzie energetyczny koncert zagrali Eagles of Death Metal. I wbrew nazwie formacji, nie było tu ani growlu, ani ciężkich riffów, tylko radosna, ekspresyjna muzyka. W międzyczasie tuż po zachodzie słońca główną scenę festiwalu opanowali The Libertines. Rzadko widziany w Polsce na scenie Pete Doherty był tego dnia w formie. Utwory brytyjskiej legendy indie niosły w sobie mnóstwo radości i koncertowej energii.
Gdy wybiła północ, pod sceną zgromadziło się mnóstwo młodych ludzi, dla których to Major Lazer był potencjalnym numerem 1openerowego czwartku. Kto lubi skoczną, bardzo prostą, basową muzykę na pewno dostał to, czego chciał. Formacja zaprezentowała widowiskowy show, z tancerkami, bogatymi wizualizacjami i dużą energią płynącą z lidera formacji. Ci wolący nieco spokojniejszy klimat dość szybko odpuścili sobie Major Lazer i wysłuchali świetnego koncertu polskiej formacji Dawida Podsiadło Curly Heads. Fakt, że rodzimy zespół zamykał scenę pod namiotem mógł dziwić, ale tylko z pozoru. Kapela zagrała bardzo „zachodnio”, z wyczuciem i smakiem, serwując po prostu konkretne gitarowe granie z fantastycznym wokalem.
I na koniec, kiedy już sporo osób niestety rozjechało się do domów, przyszedł czas na wisienkę na torcie. Legendarna formacja Faithless, jak widać, nie przyciąga już takich tłumów jak kiedyś, ale to nie przeszkadza im w urządzeniu epickich, niesamowitych widowisk. Tak też było w Gdyni. Pełen band koncertowy, dwójka wokalistów wspierająca Maxi Jazza, do tego mieszanka wszystkiego co najlepsze w dyskografii Faithless. Było bardzo zróżnicowanie, bo o ile oczywiście na największe taneczne hity jak „Insomnia” czy „Salva mea” znalazło się miejsce, to przeplatane one były balladami czy utworami funkowymi (jak fenomenalny „Muhammad Ali”). Wszystko dobrane z wyśmienitym smakiem plus czarujące światła emanujące ze sceny, będące osobnym wręcz dziełem sztuki. Legenda elektroniki tuż przed wschodem słońca zakończyła ten świetny muzycznie, ale dość słaby frekwencyjnie dzień Open’era.
Maciej Bąk/mmt