Jest córką legendy. Pozostaje skromna, ale na scenie czuje się jak ryba w wodzie [WYWIAD]

bianka3

Bianka Jackowska, córka muzyka i kompozytora, twórcy zespołu Maanam, wystąpiła w sopockiej Ergo Arenie podczas koncertu poświęconego pamięci jej ojca.

W piątek na antenie Radia Gdańsk Bianka opowiedziała o ojcu. Wywiad z 20-latką przeprowadziła Anna Rębas.

Anna Rębas: Jak Pani zapamiętała Marka Jackowskiego? Jaki to był ojciec, jaki to był człowiek?

Bianka Jackowska: Zapamiętałam go jako ikonę najważniejszą w moim życiu. Odszedł za szybko, ale rozmawiając z ludźmi zdaję sobie sprawę, że jestem szczęściarą mogąc znać go przez 17 lat mojego życia. To widać po tych wszystkich fanach, którzy kochają go i jego twórczość. Nie wiem, czy to dlatego, że jestem jego córką i tylko mi się tak wydaje, ale był niesamowity. Był pochłonięty muzyką. Jak jedliśmy obiad, a do głowy wpadała mu jakaś melodia, to zrywał się z krzesła i szedł nagrywać. Kochał obrazy. W Zakopanem, gdzie się urodziłam, miał galerię sztuki. Typowy artysta. Kręciło go wszystko, co związane ze sztuką.

Często bywał w Zakopanem?

Mieszkaliśmy tam 13 lat, choć nigdy nie zabierał mnie w góry. Myślę, że wyprowadziliśmy się, bo było mu tam po prostu za zimno.

Stąd decyzja o przenosinach do Włoch.

Tak, najpierw miał to być Kraków. Później jakieś inne cieplejsze miasto na terytorium Polski. Jednak nagle rodzice trafili na reklamę jakichś mieszkań we Włoszech i od tego się zaczęło.

Wykonuje Pani utwory swego ojca. Co takiego jest w niej wyjątkowego, na co najbardziej zwraca Pani uwagę?

Dla mnie utwory taty to muzyka, to tekst… Zawsze mówił, że nie potrafi pisać tekstów, ale to nieprawda. W prostych zdaniach potrafił opisać sytuacje bliskie wszystkim ludziom. „W życiu trzeba zawsze wolnym być” czy „Oprócz błękitnego nieba” są proste, ale mają głębokie przesłanie. To samo z muzyką. Mój tata nazywał to złotymi dźwiękami, czyli kilka prostych nut, które trafiały do ludzi. Udawało mu się to chyba dlatego, że był geniuszem.

Kiedy Pani zdała sobie sprawy, że Marek Jackowski to w Polsce ceniony artysta?

Zawsze wiedziałam, że tata jest jakąś ważną osobistością. Zresztą wcale tego nie ukrywał, grał w domu i opowiadał o wszystkich koncertach. Pierwszy raz zetknęłam się z tą rzeczywistością, gdy byłam w Pałacu Kultury w Warszawie. Miałam wtedy 5-6 lat. Jak zobaczyłam na scenie cały Maanam z gośćmi i z tą całą publiką, to zaczęło to do mnie docierać.


Bianka z mamą – Ewą Jackowską. Fot. Facebook/Bianka Jackowska


Później tata pokazał mi film, który nakręcono o Manaam, czyli „Czuję się świetnie” (reż. Waldemar Szarek). Jak zobaczyłam, czym był Maanam w latach 80… To tak, jak Stonesi. Tata to był ktoś.

Marek Jackowski jako ojciec zaglądał do zeszytów?

Patrzył, na szczęście nigdy nie dałam mu powodów do zmartwień. Zabrzmi to trochę dziwnie, ale ja po prostu lubię się uczyć. Tata z wykształcenia był filologiem angielskim, więc kiedyś pomagał mi z angielskiego.

Ile lat Pani miała jak wyprowadziliście się z Zakopanego?

Miałam 13 lat.

I nie była Pani miłośniczką zdobywania szczytów?

Byłam w przeciwieństwie do rodziców. Należałam do wspólnoty Tatrzańskiego Parku Narodowego. Było nas 10-15 takich dzieciaków. Co sobotę chodziliśmy i zdobywaliśmy te szczyty.

Ciągnie teraz do Zakopanego?

Ciągnie! Ostatnio byłam w maju zeszłego roku, więc trochę czasu już minęło. Niestety nie załapałam się na żaden śnieg. Byłam na Kasprowym, ale tego śniegu było za mało, żeby pozjeżdżać na nartach.

Jak wypadła gdańska publiczność na koncercie poświęconym pamięci Marka Jackowskiego?

Super wyszło! Publika niesamowita, emocje niesamowite. Jestem zdumiona tym wsparciem, które tata ma nawet po śmierci, ze strony tak wielu osób. Ludzie tu przychodzą, bo lubią tę muzykę. Grają artyści największego kalibru w Polsce, więc musiało być dobrze.

Muzycznie jeszcze Panią usłyszymy, będzie Pani szła tą drogą?

Ciężko jest się utrzymać z samego grania i śpiewania. Nawet jeśli jest się w tym dobrym, bo w grę wchodzą jeszcze inne czynniki. Ale bardzo bym chciała. Wiem, że to jest to, co tata chciał. To jest tak dobra muzyka, że chciałabym, by była grana jak najdłużej. Jeżeli będę miała sposobność kontynuowania tego… Oczywiście nie mówię, że kiedykolwiek będę na takim poziomie, bo ciężko dorównać.

Ale gra Pani na gitarze.

Gram, choć dzisiaj śpiewałam, a śpiewaczka ze mnie żadna.

Nie fałszowała Pani.

To dobrze. To było moje największe zmartwienie, bo występując z takimi artystami mam wielką presję. Co do gitary, gram na rytmicznej, tak jak tata. Grałam z nim zresztą kilka koncertów, miałam to szczęście.

To tata uczył chwytów?

Tata i Janusz „Yanina” Iwański (gitarzysta znany między innymi z Maanamu – przyp. red.). Jak miałam 8 lat tata przyniósł mi pierwszą gitarkę i zaczęłam grać.

Ostatni koncert w Polsce i powrót do Rzymu?

Będzie jeszcze jeden koncert w Poznaniu, ale niestety mnie na nim nie będzie. Uniwersytet wzywa, mam obowiązki, których nie mogę przełożyć na inną datę. Koncerty miały jednak duży odzew, więc prawdopodobnie będą kontynuowane, choć nie wiem kiedy.

bianka4
Fot. Facebook/Bianka Jackowska


A jak kontakty z Olgą Jackowską (drugą żoną Marka Jackowskiego, znaną jako „Kora” wieloletnią wokalistką Maanam. Bianka jest dzieckiem z trzeciego małżeństwa lidera zespołu – przyp. red.)?

Niestety nie znamy się dobrze z panią Olgą. Ostatnim razem widziałam ją chyba w Opolu w 2010 roku. Na co dzień nie mamy kontaktów. Jednak ją śledzę i słucham, gdy włączam piosenki taty. To też wielka artystka.

Jaki na co dzień był Marek Jackowski?

Tata był skrytą osobą. Zwłaszcza wobec ludzi, których nie znał, ale także w kontaktach z rodziną. Miał przemyślenia, którymi się z nikim nie dzielił. Pasjonował się fotografią na starych kliszach. Opowiadał ciekawe anegdoty.

Miał poczucie humoru?

Tym nadrabiała mama. Tata rzadko żartował, ale jak już to robił, to nie było osoby, która by się nie zaśmiała.

Jakiej muzyki słucha Pani teraz?

Dorastałam na płytach Maanamu, na Soyce, Wilkach i Budce Suflera. Występowanie na scenie z Krzysztofem Cugowskim jest czymś niesamowitym. Aktualnie słucham polskiej muzyki, amerykańskiej również. Uwielbiam starsze zespoły, choćby Rolling Stones – typowy rock, blues. Do tego dochodzi też Jimmi Hendrix. Aktualnie mieszkam we Włoszech, więc kraj, z którego pochodzi konkretna piosenka nie jest dla mnie ważny. Ważne, żeby utwór był dobry.

Co musi mieć taki dobry utwór, żeby Pani zwróciła na niego uwagę?

Dobry utwór to taki, w którym słysząc drugą część piosenki potrafię zaśpiewać refren razem z artystą. Nie wypracowane śpiewanie – choć podziwiam osoby obdarzone anielskim głosem – ale to musi być melodia, coś chwytliwego. Coś co wchodzi do głowy i już nie chce stamtąd wyjść.

Często bywa Pani w Polsce?

Tak, zwłaszcza teraz z okazji koncertów jestem tu praktycznie co miesiąc. Z chęcią wracam do Krakowa i Zakopanego, bo to miasta bliskie memu sercu. Ja lubię zimę, lubię śnieg i lubię jeździć na nartach. Mieszkam w Rzymie, tam jest chłodno, ale nie wystarczająco, żeby spadł śnieg. Już wolę bardziej zdecydowany mróz.

Muszę zapytać o śmierć Pani ojca. Nikt nie wiedział, że chorował. Jego śmierć była zaskoczeniem dla wszystkich.

Mój tata miał po prostu problemy z sercem. Jak musiał przez miesiąc siedzieć w domu, to aż go nosiło, bo on musiał gdziekolwiek wyjechać. A, jak myślę, im dalej człowiek idzie z tym w życiu, tym bardziej jest to męczące. Ludzie nie zdają sobie sprawy. Myślą, że fajnie jest wyjść na scenę i sobie zagrać. A za tym wszystkim jest tak wiele pracy i poświęconego czasu. Muzyk, który ma pełno koncertów, nie przebywa w ogóle w domu.

Brakowało ojca, gdy wyjeżdżał w trasy koncertowe?

Tak, ale później rekompensował swoją nieobecność. Nigdy tego nie czułyśmy, zawsze wiedziałyśmy, że jesteśmy kochane. Były codzienne telefony, później z nową technologią doszły rozmowy na Skype. Nawet jak taty nie było, to tak naprawdę był.

Anna Rębas/Wiktor Miliszewski

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj