Poznańscy klasycy rodzimego heavy metalu z Turbo świętują w tym roku 30-lecie „Kawalerii Szatana” – płyty przełomowej oraz jednej z najważniejszych nie tylko w dyskografii zespołu, ale też historii polskiego ciężkiego grania. Trwa trasa jubileuszowa trasa koncertowa, podczas której zespół gra album w całości. Wojciech Hoffmann, gitarzysta i lider Turbo, opowiedział dla Radia Gdańsk o muzycznej ewolucji zespołu oraz planach na przyszły rok.
Rafał Mrowicki, Radio Gdańsk: Jak pan wspomina okres „Kawalerii Szatana” i tamtą sesję nagraniową?
Wojciech Hoffmann: Wspominam bardzo dobrze, chociażby z jednego powodu – byłem dużo młodszy o te 30 lat (śmiech).
Chyba niejeden muzyk mógłby pozazdrościć panu formy na scenie.
– Myślę, że nie mają czego zazdrościć, tylko niech po prostu grają (śmiech). Życzę każdemu żeby miał takie szczęście by móc tyle lat w tym kraju grać taką muzykę. Nie jest łatwo, ale mamy to szczęście, że te 37 lat (bo w styczniu minie tyle czasu odkąd zespół istnieje) to jednak kawał historii. W tym momencie zostanie tylko 13 lat do 50tki (śmiech). Nie wiem czy będziemy żyć, chociaż ja bym bardzo chciał. Będę miał wtedy 75 lat! Jeśli nikt i nic nie przeszkodzi to obiecuję, że dam radę.
„Kawaleria” była kolejnym etapem w ewolucji stylistyki muzycznej Turbo. „Dorosłe Dzieci” były bardziej hardrockowe, następnie „Smak Ciszy” przy okazji którego nazywano was „polskim Iron Maiden”. Potem „Kawaleria”. Na tle polskich kapel z tamtego okresu było to coś co was wyróżniało. Część zespołów trzymała się jednego kierunku. U was z płyty na płytę cały czas było inaczej.
– Bardzo prosta sprawa – ja byłem młody, odpowiadałem za zespół i za rodzaj jego artystycznej wypowiedzi, za muzykę którą graliśmy… Ta młodość powodowała, że chciałem iść do przodu. Nie chciałem zostać na takim etapie jak AC/DC, Van Halen czy nawet Iron Maiden wtedy. Mnie oczywiście podobało się wszystko co te zespoły grały, do dzisiejszego dnia mi się podoba, ale ja nie chciałem nagrywać identycznych płyt. Zastanawiałem się: „Po jaką cholerę mi taka sama płyta?”. Obok nas powstawały inne style muzyczne, bo w latach 80. to wszystko się rodziło. Na początku lat 80. był zwykły heavy metal – nie było black, speed czy thrash metalu, to wszystko się rozwijało. Ja też chciałem pokazać, że się rozwijamy i stąd te zmiany.
Po latach okazało się, że to był błąd. Przez całą naszą karierę prawie wszyscy zarzucają nam, że Turbo było zespołem koniunkturalnym, co jest totalną bzdurą, bo gdyby tak było to dziś jeździlibyśmy mercedesami, mieli po parę domów i grube konta w banku. Nikt nie rozumiał, że chcieliśmy się po prostu rozwijać. Dopiero po latach zrozumiałem, że fan nie lubi zmian, fan się przyzwyczaja do jednej stylistyki i nie chce żeby zespół przy niej majstrował. Ja się tego dowiedziałem gdy grałem w Czerwonych Gitarach. Jak wychodziłem z nimi na scenę i graliśmy nowe utwory to nikt nie chciał ich słuchać. Ludzie chcieli „Anny Marii”, „Białego Krzyża” i to co Czerwone Gitary grały w latach 60. i 70. Wtedy do mnie doszło, że jednak ludzie chcą takiej muzyki, którą pokochali. Gdy z Turbo się reaktywowaliśmy i zaczęliśmy grać stare piosenki nagle stwierdziłem, że „Kawaleria” to genialna płyta. To nie jest ani żadna rzeźnia, to są świetne rockowe piosenki. Tak jak Czerwone Gitary, tylko w wykonaniu Turbo. To było fajne. Nagraliśmy wtedy taką dosyć oddaloną od naszej stylistyki, choć może nie aż tak bardzo, płytę „Awatar”. Po niej stwierdziłem, że to koniec – wracamy absolutnie do punktu wyjścia i będziemy grać tradycyjny metal.
Nie zastanawiał się pan może co by było gdybyście w latach 80. nie szli tak do przodu? Gdybyście trzymali się wtedy jednego kierunku?
– Myślę, że byłoby tak samo. Może mielibyśmy większe uznanie redaktorów muzycznych. Prawda jest taka, że oceniają nas dosyć źle. Jednak istniejemy, cały czas gramy swoje. W trudnej rzeczywistości w naszym kraju to już od dawna nie jest czas na dobrą muzykę, nie dlatego, że nie ma ludzi, ale dlatego, że zostało to zmarginalizowane do poziomu ŻADNEGO. W radiu i telewizji obowiązuje chała totalna, są jakieś „showy”, jak oni to robią, tańczą, śpiewają… Ogłupianie ludzi po prostu.
Ludzie już się do tego przyzwyczaili…
– Teraz nie ma artystów, są produkty. Nas nikt nie wyprodukuje, my się nie damy i będziemy robić swoje rzeczy.
Od niedawna znowu (bo podobnie było jakieś 15 lat temu i wtedy Mariusz Bobkowski również siedział za perkusją) gracie w czterech. Będziecie szukali nowego gitarzysty? Może macie kogoś na oku?
– Na razie nie. Myślę, że najpierw nagramy nową płytę. Na początku przyszłego roku trochę odpoczniemy, nie będziemy grać tylu koncertów. Zajmiemy się płytą, a potem w zespole będzie nowy gitarzysta. Ja chcę żeby był drugi gitarzysta – wtedy jest większa moc, są większe możliwości brzmieniowe i można grać fajne rzeczy na dwie gitary.
Kandydatów jeszcze nie ma?
– Jeszcze nie. Nie spieszy nam się.
Mówił pan o nowej płycie. Na waszych profilach na Facebooku od jakiegoś czasu widać zapowiedzi. Wrzucał pan zdjęcia nagranych plików.
– Zrobiłem kilkanaście utworów, z czego zostawiłem na razie trzy. Są w takiej formie, że mnie zadowalają. To jest dla mnie najważniejsze, żebym to ja był zadowolony. Robiąc materiał nie myślę kompletnie o słuchaczu, to jest ważne, ale nie najważniejsze. Najważniejsze jest żebym ja był zadowolony, bo jeżeli nie będę to będzie to kupa gówna, za przeproszeniem.
Nie byłby pan szczery wobec siebie.
– Tak. A jeżeli ja, grając swój utwór, czuję że mi włosy dęba stają to wtedy mówię „to jest to!”. Wtedy wiem, że słuchacz będzie czuł to samo, bo wtedy przekazuję prawdę, w tym nie ma żadnego oszustwa.
Czyli trzy utwory są już gotowe…
– Mam nadzieję, że do końca roku materiał cały będzie skończony i będzie można pisać teksty.
Nagrania pewnie w przyszłym roku i premiera płyty też?
– Tak. W czerwcu mam czterdziestolecie pracy zawodowej i wymyśliłem sobie, że wydam z tej okazji cztery płyty, czyli Turbo, moją solową, projekt The Klenczon Experience i płytę bluesową, którą chciałbym nagrać ze swoją córką.
Może pan powiedzieć coś więcej o tych projektach? Bluesowa… autorski materiał czy może jakieś standardy?
– Wszystko będzie moje. A w The Klenczon Experience gramy piosenki Krzyśka Klenczona. Myślę, że taką płytę można nagrać z jego piosenkami i z nowymi utworami, które są w stylistyce „klenczonowej”. Myślę, że gdyby Klenczon żył to w pewnym momencie na pewno grałby jak Hendrix, bo go uwielbiał. Te piosenki kojarzą mi się z Foo Fighters, którzy są dla mnie jak współcześni Beatlesi, grają bardzo melodyjnie i z jajem.
Mówi pan o nowych piosenkach. Sam je pan skomponował?
– Tak. Mam ich ok. dwadzieścia.
Czyli będą i piosenki Klenczona i pańskie utrzymane w klimacie Klenczona.
– Tak. Myślę, że warto to zrobić.
Mówił pan też o solowej płycie. Między „Drzewami” a „Oknami” („Drzewa” – pierwsza solowa płyta Wojciecha Hoffmanna, wydana w 2003; w 2015 ukazał się jego kolejny album solowy pt. „Behind The Windows”, z ang. „Za Oknami”) upłynęło sporo czasu, a teraz zapowiada pan kolejny solowy album na przyszły rok. Może pan zdradzić coś więcej?
– Płyta będzie się nazywała „Mirrors”. Chciałbym zaprosić do współpracy pewnego znanego muzyka żeby napisał historię do tej płyty, ale na razie nie powiem o kogo chodzi. Chciałbym zrobić progresywną płytę.
Miałby on napisać teksty i historię płyty, a muzycznie? Może pan powiedzieć coś na temat kierunku, który ta płyta może obrać?
– Chciałbym zrobić wypadkową, trochę melancholijną, co może sugerować sam tytuł, ale chciałbym też dołożyć do pieca, jak na „Behind the Windows” w numerze, który śpiewa „Rasta” (Rafał „Rasta” Piotrowski, wokalista Decapitated). Z nim też jestem dogadany na temat ewentualnej współpracy.
Podobno jest temat grania na żywo płyt „One Way” i „Dead End”.
– Jest taki pomysł. To materiał, który nigdzie nie istnieje, a ludzie o niego pytają. Są na to odbiorcy. Ale byłoby to okazjonalne. Mam pomysł na skład, ale to jest na razie w fazie sprawdzania.
W przyszłym roku będzie pan świętował 40-lecie pracy zawodowej. Jest pan generalnie zadowolony z tego czasu? Może coś by pan zmienił, oprócz tej wolty stylistycznej z lat 80.?
– Można by było dużo rzeczy lepiej zrobić, przede wszystkim organizacyjnie, bo przez całe życie zespołu Turbo to leżało totalnie. To rzeczywiście wymagałoby diametralnej zmiany. To było też powodem tego, że nie osiągnęliśmy dużego sukcesu. Jesteśmy niemedialną kapelą, a żeby być medialną kapelą, to trzeba to załatwić, ale nie może tego robić zespół. Generalnie jestem bardzo zadowolony. Nie osiągnąłem sukcesu finansowego czy medialnego, choć mogło tak być w latach 80. przy okazji płyty „Last Warrior”. Gdyby nam się udało to bylibyśmy pierwsi przed Behemothem i pewnie byśmy zostali w takiej sławie. Wyszło inaczej, nie z naszej winy. To były przyczyny geopolityczne, brak paszportów itp.
A co pan wspomina najlepiej? Oczywiście oprócz grania w Czerwonych Gitarach.
– Koncerty, tworzenie tego wszystkiego, podróże, hotele… nie wyobrażam sobie życia bez tego. Gdy po koncercie wracam do hotelu to jestem szczęśliwy. Potem człowiek przyjeżdża z radością do domu. To jest wspaniałe. Uprawianie tego zawodu daje wolność, a ona nie ma ceny. Myślę, że to jest najważniejsze w tym zawodzie.