Swarzewo, lata 50-te. Na położonej nieopodal Zatoki Puckiej łące mały chłopiec pasie krowy. Na kolanach trzyma książkę. Kartka po kartce, strona po stronie zagłębia się w dawno miniony świat. Dzieje Hrabiego, Telimeny, Gerwazego, Jacka Soplicy, Tadeusza i Zosi rozpalają wyobraźnię. Chłopiec całym sobą chłonie każdy detal trzynastozgłoskowej epopei. Nazywa się Roman Kużel. Sześćdziesiąt kilka lat później będzie jednym z najwybitniejszych znawców historii Północnych Kaszub. Choć nigdy nie zdobędzie historycznego wykształcenia.
Roman rodzi się w Swarzewie w roku 1943. Wszędzie wokół wojna. Naziści potęgują i tak zakrojone już na szeroką skalę represje wobec rdzennej ludności. Podczas jednej z takich akcji wypędzają mieszkańców Swarzewa z domów. Pozwalają im zabrać ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Kużlowie znajdują schronienie w Starzynie, w domu państwa Patok. By zarobić na jedzenie, wynajmują się do pracy w polu. Ceny są niebotyczne. Najdroższe jest jednak mleko. Mało kto ma jeszcze krowy. By malutki Romek miał co pić, matka sprzedaje zabrane z domu srebrne sztućce.
Tuż po zakończeniu działań wojennych Kużlowie wracają na swoje. Idzie z nimi kobieta, od której kupowali w Starzynie żywność. Ma w Helu syna, siłą wcielonego do Wermachtu. Chce wydostać go ze zdążającego do obozu jenieckiego transportu. Kilka dni później kolumna obdartych żołnierzy niemieckich przechodzi przez Swarzewo. Kobieta dostrzega syna. Na kolanach błaga eskortę o jego uwolnienie. Konwojenci uginają się w końcu pod ciężarem jej lamentów.
Dwuletni wtedy Romek przygląda się zbiegowisku, nie bardzo rozumiejąc, że wokół niego właśnie rozgrywa się historia. Wie tylko, że pani od mleka ściska jakiegoś brudnego, dziwnie ubranego chłopaka o imieniu Jan, na przemian śmiejąc się lub płacząc. Czternaście lat później ich losy przetną się powtórnie. Nastoletni już Roman spotka Jana w swojej pierwszej pracy. Zaprzyjaźnią się. Pojadą wspólnie do Starzyna. Janowa matka nie rozpozna w nim małego dwulatka, biegającego po sieni w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia.
BURSZTYN, KSIĄŻKI I MATKA BOSKA
Rozmawiamy w gabinecie. To wydzielone miejsce w piwnicy domu, wygodne i funkcjonalne. Czuć inżynierską rękę i pomyślunek. Duże biurko z szufladami specjalnie zaprojektowanymi do przechowywania gazet i map, komputer, stolik, dwa fotele. Miękki dywan. I półki z książkami. Od podłogi po sufit. Na ścianach rysunki lokalnych twórców. W kącie biurka rzeźba rybaka na łodzi, autorstwa Leona Golli. Kilkanaście innych wytworów jego dłuta znajduje się ogromnym przedpokoju na parterze.
Roman od małego pasjonuje się przeszłością. Dziadek pogłębia to zainteresowanie, zaszczepiając w chłopcu sentyment do wszystkiego, co związane z rodzinną wsią. Opowiada mu historię rozkwitu osady i losy Józefa Konkola, który w 1881 roku wraca do domu, po wielu latach spędzonych w Ameryce. Za oceanem nie bardzo mu się wiodło. Biznesy padały jeden po drugim. W Swarzewie czeka na niego tylko nędzna chatka i łąka, nie bardzo nadająca do innego wykorzystania, niż pastwisko. Postanawia ją odwodnić. Przekopując rów melioracyjny natrafia na ogromne złoże bursztynu – powstałe z prastarych piniowych sosen porastających kiedyś gęsto tereny północnych Kaszub i Zatoki Gdańskiej. Wieść o odkryciu lotem błyskawicy obiega okolicę.
Ludzie, jak szaleni ryją swoje pola i zagrody. Niektórym dopisuje szczęście. Zawiązują spółkę i rozpoczynają wydobycie. Większość starych, ceglanych domostw istniejących dziś w Swarzewie została wybudowana właśnie za pieniądze pochodzące z eksploatacji okolicznych bursztynowych żył.
Ryngraf z Matką Boską Swarzewską z jednego z okrętów II RP. Fot. Rafał Grądzki
– Od berbecia byłem karmiony takimi opowieściami. Kochałem je. Ale jeszcze bardziej kochałem książki. To była moja choroba. Czytałem wszystko, co wpadło mi w ręce. Sienkiewicz, Żeromski, Mickiewicz. Zacząłem zbierać pocztówki. Z każdej wycieczki przywoziłem ich dziesiątki. Chodziłem po wsi i zbierałem od ludzi przedwojenne zdjęcia, książki, kartki pocztowe. Historia stała się moja pasją. I obsesją. W pokoju miałem ogromną skrzynię na posagową wyprawkę dla młodych panien. Wprawdzie młodą panną nigdy nie zostałem, ale skrzynia była wypełniona po brzegi. Głównie książkami. Z nich wszystkich najcenniejsze były dzieła zebrane Sienkiewicza. Zwykła książka kosztowała wtedy 2,40 zł, gruba 3,60 zł. Żeby kupić za jednym zamachem całość, musiałem mieć stówę. Pomogła mama.
Fascynują go losy figurki Matki Boskiej Swarzewskiej. Zbiera wszelkie dostępne materiały. W szczególności te o kradzieży w nocy z 3 na 4 stycznia 1936 roku. Łupem złodziei padają wówczas obie korony, berło, promienista aureolka i zgromadzone na ołtarzu wota. Całkowitemu zniszczeniu ulega też obraz, przesłaniający na co dzień rzeźbę Patronki Rybaków.
Roman gromadzi obszerną dokumentację. Kolekcjonuje materiały o staraniach ówczesnego ordynariusza diecezji chełmińskiej o powtórną koronację. O zgodzie Piusa XI. O wielkiej dwudniowej uroczystości i pięćdziesięciu tysiącach pielgrzymów. O nowym obrazie, ufundowanym przez Franciszkę Potrykus. Skupuje od ludzi zdjęcia sprofanowanej rzeźby. O swojej rodzinnej wsi chce wiedzieć wszystko. Chce też uczyć się dalej.
OD TECHNIKUM DO SPÓŁDZIELNI
– Moja matka zawsze mi tłumaczyła: „Synku, w życiu musisz dążyć do tego, żeby być najlepszym. Nie zawsze ci się uda, ale starać się powinieneś”. Poszedłem do Technikum Obróbki Skrawaniem. Równocześnie pracowałem w Puckich Zakładach Mechanicznych. Miałem tam wspaniałych przełożonych. Od początku uczyli nas samodzielności. Nie stali nad głową. Nie kontrolowali na każdym kroku. Pomagali dopiero wtedy, gdy sami nie dawaliśmy sobie rady.
Na początku lat siedemdziesiątych Roman przebojem dostaje się do Szkunera. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej mówi szefowi mechaników, że przyjechał tu rozwiązywać problemy, a za to trzeba płacić. Kierownik nie bardzo wierzy w buńczuczne zapewnienia młodzika, ale daje mu szansę. Świeżo upieczony absolwent technikum, dostaje prawie najwyższą grupę zaszeregowania i ogromną odpowiedzialność. Jeździ do klientów i naprawia produkowane przez Szkunera windy trałowe i cumownicze. W ciągu kilku lat wyrabia sobie renomę. Zostaje najmłodszym w historii zakładu kierownikiem. Pomiędzy wyjazdami, dalej kolekcjonuje stare książki, zdjęcia i pocztówki. Skupuje przedwojenne czasopisma, mapy i plany geodezyjne. Zaczyna budować dom w Jastrzębiej Górze.
Pocztówka ze Swarzewa. Fot. Rafał Grądzki
– Czasy wtedy były takie sobie. Polityka właziła do roboty na każdym kroku. Żeby jakoś żyć, trzeba było sobie pomagać. Założyliśmy coś w rodzaju nieformalnej spółdzielni. Wspieraliśmy się nawzajem robiąc przy okazji różne rzeczy dla lokalnej społeczności. Każdy z nas miał jakieś znajomości, układy. Taki krąg przyjaciół i przyjaciół przyjaciół. Zorganizowaliśmy na przykład pierwsze obchody zaślubin Polski z morzem. Wspólnie z parafią rzecz jasna, bo inaczej władze by nie pozwoliły. Miasto przyłączyło się do naszej inicjatywy ładnych parę lat później. Pamiętam, jak tworzyliśmy – stojący zresztą do dziś w puckim porcie – zaślubinowy słup. Jeden z kolegów przygotował projekt, drugi załatwił drewno, trzeci stworzył napisy. Znajomy tokarz wykonał poszczególne detale w na nocnej zmianie. Wszystko bezpłatnie, z dobrej woli i dla innych. Tak to wtedy wszystko działało. Jakoś się żyło. Między kolejnymi opowieściami oglądam różne eksponaty z Kużlowej kolekcji. Studiuję materiały z 1930 roku, dokumentujące stan ówczesnego polskiego krajobrazu i zabytków. Czytam wstępniak z czasopisma o Pomorzu autorstwa generała Mariusza Zaruskiego. Przeglądam oryginalne wydanie Dziejów powiatu wejherowskiego i puckiego Franza Schultza. Oceniam ciężar ostatniego chyba zachowanego ryngrafu z figurką Matki Boskiej Swarzewskiej będący przed wojną na wyposażeniu prawie każdego okrętu wojennego i handlowego II RP. Kartkuję pierwsze, pochodzące jeszcze z lat dwudziestych egzemplarze magazynu Morze. Podziwiam pocztówki pruskiego Swarzewa. I w końcu nie wierzę własnym oczom, gdy natrafiam na oryginalne kartki pocztowe z 1943 roku, sporządzone w Woldenbergu przez polskich jeńców z tamtejszego oflagu. Odnajduję nawet rejestr długów z kasyna Morskiego Dywizjonu Lotniczego w Pucku.
W GÓRĘ I W DÓŁ
– Wszystko zmieniło się w 1981 roku. Byłem jedynym kierownikiem, należącym do Solidarności. Kiedy przyszedł stan wojenny, wyrzucono mnie jako jednego z pierwszych. Zastanawiałem się, co robić dalej. Miałem dom, byłem jeszcze kierownikiem ośrodka wypoczynkowego, prowadziłem stołówkę. Do tej pory tymi sprawami zajmowała się głownie żona. Postanowiłem, że nie będę szukać innej roboty, tylko pomogę jej w prowadzeniu ośrodka i wychowaniu dzieci.
Roman nieustannie poszerza swoje zbiory. Szuka, bada, zgłębia, docieka. Kupuje lub wymienia.
– Wszystko działo się tak jakoś po drodze. Kto jest zarażony pasją, potrafi dostrzec okazję prawie na każdym kroku. Ja na ten przykład potrafiłem godzinami ślęczeć nad historią jakiejś ciekawej budowli, którą właśnie zobaczyłem. Szukać informacji, kto ją postawił, jak wyglądała na początku, jakie miała przeznaczenie i funkcje. Jak czytam dziś w gazetach czyjeś wspomnienia, że coś tam w Jastrzębiej Górze powstało na przykład dzięki ministrowi Beckowi, to śmiać mi się chce. Willa nazywana dziś jego imieniem, nigdy do niego nie należała, a on sam tu nie mieszkał.
Kużlowie żyją pomału, zagłębieni w codzienności. I historii. Bez większych problemów wiążą koniec z końcem. Co roku setki kolonistów, umowa z elektrownią. Starcza na chleb i pasję. Tylko małżonka coraz bardziej niedomaga. W szpitalu mówią, że rak. I że są przerzuty. W domu piątka dzieci. Najmłodsze jeszcze w przedszkolu.
Część zbiorów. Fot. Rafał Grądzki
Żona umiera w 1992 roku. Trzeba usiąść i zastanowić się, co robić dalej. Rodzina deklaruje, że może wziąć po jednym dziecku i pomóc w wychowaniu. Dzieci chcą być jednak razem. I z ojcem. Mimo, że kłopoty zdają się pogłębiać. Prowadzony przez Kużla ośrodek wypoczynkowy, pozbawiony dotacji masowo upadających w tym czasie firm, bankrutuje. Przez długi czas, ledwo wiążą koniec z końcem.
Roman ma teraz mniej czasu. Trzeba pracować, oprać nakarmić dzieciaki, pomóc w lekcjach. Do swoich zbiorów wraca późnym wieczorem. Albo w nocy.
– Bez miłości do historii nie dałbym rady. Znam sporo ludzi, których coś pociąga, ale niekoniecznie są skłonni do poświęcenia każdej wolnej chwili na poszukiwanie, analizowanie i dokumentowanie. Tacy ludzie nie kochają swojej pasji. Oni się tylko czymś interesują. A to ogromna różnica. Kochanie jest wtedy, gdy na spacerze natrafi się na przykład na drzewo, dajmy na to buk. Stoi sobie ten buk i rośnie, kilka metrów od jakiegoś pomnika. Większość ludzi wzruszy ramionami i pójdzie dalej. Niektórzy zaś zmierzą jego obwód, obliczą wiek, zapytają się, kto go posadził i dlaczego akurat w tym miejscu. Będą chcieli wiedzieć wszystko na temat tego drzewa i jego przeszłości. To właśnie jest pasja. I miłość do niej.
OJCIEC I SYN
Pewnego dnia syn – również Roman – oświadcza ojcu, że chce wspólnie z nim rozwijać dalej rodzinną kolekcję. Od kilku lat towarzyszy mu w gabinecie, czytając, przeglądając i układając zbiory. Roman senior nie posiada się z radości. Ma z kim dzielić swoje pragnienia i ambicje.
– Jakiś czas temu syn natknął się w Internecie na ofertę sprzedaży zdjęcia ze Swarzewa. Oferent mieszkał na Słowacji. Zdjęcie miało pochodzić z początku lat 20-tych. Parę dni później przyjechał do mnie i pokazał swoją zdobycz. Przyglądaliśmy się zdjęciu, chcąc dojść, gdzie stał fotograf i czyje pole uwiecznił. W pewnym momencie złapałem się za głowę. To była łąka moich dziadków, ich krowy i kawałek należącej do rodziny plaży. Los spłatał nam wtedy niezłego psikusa.
Opowieści snują się jedna za drugą. O Nadolu, jedynej w okresie międzywojennym polskiej osadzie za Jeziorem Żarnowieckim. O panu Kąkolu, do którego należało jezioro i który podczas plebiscytu sam zbierał podpisy deklarujące przynależność wsi do Rzeczpospolitej. O jedynej drodze z Nadola do Polski. Przez jezioro właśnie. O zainicjowaniu przez Aleksandra Celarka na początku lat 80-tych powrotu do tradycji łodziowych pielgrzymek rybaków z Kuźnicy do Pucka na odpust św. Piotra i Pawła.
Fragment drzewa rodowego. Fot. Rafał Grądzki
Patrzę na szwedzką mapę z 1656 roku. Na przekopy w Półwyspie Helskim, na twierdzę Kazimierzowo, na zaznaczone tu i ówdzie lokalizacje szwedzkich wojsk, na wizerunek drewnianej latarni morskiej w okolicach Rozewia. Słucham opowieści o zrabowanych i zakopanych na gnieżdżewskiej górce skarbach, odnalezionych pod koniec lat dwudziestych ubiegłego wieku i wywiezionych do Torunia. Ponoć nikt nigdy tego wydarzenia dokładnie nie opisał. Patrzę na lasy schodzące wprost do zatoki. Dziś stoi tam oczyszczalnia ścieków. Przypominam sobie Krwawy Sztorm, znaną powieść Augustyna Necla. Mapa, którą mam w rękach, mogłaby być wspaniałym uzupełnieniem tej książki.
KRONIKI ŻYCIA
– Kiedyś dowiedziałem się, że w swarzewskiej szkole znajduje się kronika pisana jeszcze w czasach pruskich. Wszyscy uważali tę opowieść za legendę. Nikt nigdy tej księgi nie widział. Wierzyć się nie chciało, że coś takiego mogło się zachować. Bo to i dwie wojny światowe i czasy powojenne, gdzie to co nieprawomyślne należało spalić jako herezję. Zacząłem badać sprawę. Kilka lat temu udało mi się przekonać panią dyrektor, by mi ją pokazała. Kronika okazała się grubą księgą, ręcznie pisaną, częściowo w języku niemieckim przy użyciu alfabetu gotyckiego. Pierwsze zapisy pochodziły z roku 1860. Udało mi się zrobić kserokopię. Początkowo nikt nie chciał podjąć się tłumaczenia. Poprosiłem więc o pomoc profesora Marcina Plińskiego, kolegę ze szkolnej ławy. Powiedziałem mu: „Marcin, ty ze Swarzewa, ja ze Swarzewa, musimy coś z tym zrobić”. Poprzez swoje kontakty znalazł w końcu w Niemczech tłumacza, emerytowanego nauczyciela, pasjonata, który podjął się transkrypcji tekstu na alfabet łaciński. W tym roku kronika ukaże się drukiem.
Przeglądam fragmenty. Kolejne zapiski doskonale pokazują pruskie podejście do nauki, do kaszubszczyzny, do dzieci, które chciały mówić w ojczystej mowie, do polskiego Kościoła. Czytam o metodach szkolenia nauczycieli, o technologii germanizacji. Przewracając kolejne kartki, zatrzymuję się dłużej przy adnotacjach zrobionych na początku lat 50-tych. Tekst ocieka komunistycznym, propagandowym lukrem. Do głowy cisną się porównania z powszechną obecnie nowomową.
Roman Kużel. Fot. Rafał Grądzki
– Moja satysfakcja to spełnione marzenia. Przetłumaczona i wydana kronika szkoły, przetłumaczony i wydany Schultz, ludzie, którzy przyjeżdżają i znajdują u mnie materiały, których nigdzie indziej nie mogą znaleźć, a których potrzebują do swoich książek albo publikacji. Dużo udało się zrobić. Czy wszystko? Może tylko jeszcze jedno. Chciałbym wydać historię rodu. Mam naprawdę sporo materiałów. Najstarsze z nich pochodzą z XVII wieku.
– Chciałbym, by coś zmieniło się w pamięci ludzkiej. By zaczęli interesować się bardziej miejscem, w którym mieszkają, domami, które należą do nich od pokoleń, kto je zbudował, za co, co się w nich działo. By patrzyli na świat uważniej, wnikliwiej i z większą ciekawością. A nie tylko świętowali popijawą kolejną rocznicę powstania Ochotniczej Straży Pożarnej.
– I jeszcze jedno mam pragnienie. Chcę jak najdłużej czuć radość z obecności dzieci i wnuków. Patrzeć, jak współpracują i pomagają sobie nawzajem. Emerytura jest, jaka jest. Na skromne życie wystarczy.
Rafał Grądzki