Do zakończenia wiosennego sezonu biegowego zostało raptem kilka tygodni. Jednak dla wielu biegaczy sezon skończył się znacznie wcześniej – wymuszoną przerwą spowodowaną kontuzją. Przełom maja i czerwca to okres, który niestety sprzyja powstawaniu kontuzji. Jest to wynikiem kilku zasad, o których często biegacze zapominają:
– zbyt duża intensywność treningów
– nieustanne starty w zawodach
– nie przywiązywanie wagi do ćwiczeń ogólnorozwojowych
– brak odpowiedniej regeneracji
– lekceważenie objawów bólowych
To podstawy, które powinien mieć zakodowany każdy biegacz. W końcu 20 proc. kontuzji spowodowanych jest czynnikami niezależnymi od nas. Natomiast 80 proc. z nich to właśnie nieumiejętne postępowanie, brak cierpliwości – byle tylko szybciej, więcej i mocniej.
Najczęstszą walką z kontuzją jest smarowanie bolących części ciała. Później następuje kilkudniowa przerwa i ponowne katowanie organizmu, aż do pojawienia się kolejnych dolegliwości w tym samym miejscu.
Samo smarowanie i odczekanie nie jest żadnym leczeniem. Przede wszystkim dlatego, że nie znamy źródła i diagnozy kontuzji, a bez tego nie sposób do końca się wyleczyć.
Dlatego jeśli już nas coś boli, to warto z tym nie zwlekać i udać się do lekarza. To jest najszybsza możliwość powrotu na biegowe ścieżki.
Co robić, gdy wszyscy biegają, a my nie możemy?
Zapewne wielu z Was doświadczyło przerwy w bieganiu, która była spowodowana przez kontuzję. Pal sześć jeśli trwała ona maksymalnie 2-3 tygodnie. Kryzys zaczyna się wtedy, gdy nasza pauza trwa co najmniej kilka miesięcy i niestety trzeba schować buty do szafki.
Jeśli musimy zapomnieć o bieganiu na czas zimowy, to jeszcze nie jest tak źle. Natomiast, gdy doznaliśmy kontuzji w połowie okresu wiosenno-letniego, to dla każdego jest to dotkliwy ból – zwłaszcza w sferze psychicznej.
Nie ma nic gorszego, gdy za oknem miło świeci słońce, znajomi umawiają się na wspólną przebieżkę, a my musimy zostać w czterech ścianach. Choć dla większości z nas – bieganie jest jedną z wielu rozrywek obok innych zainteresowań, to jednak jest odczuwalny na co dzień brak tej charakterystycznej adrenaliny, mocy endorfin i satysfakcji z maksymalnego wysiłku fizycznego.
Oto jak przetrwać i poradzić sobie z kontuzją, zapytaliśmy się popularnych blogerów – Agatę Masiulaniec (Biegowy Świat) oraz Michała Sawicza (Biegacz z Północy), którzy jeszcze nie tak dawno zmagali się długotrwałą przerwą od biegania.
Każdy kto zakochał się w sporcie cierpi, gdy nie może realizować swej pasji. Bywa, że ktoś popada w przygnębienie, bo nie biega tydzień, dwa. Co jednak mają powiedzieć osoby, które od swojej ulubionej dyscypliny odizolowane są na miesiące bądź też jeszcze dłużej?
To normalne, że brak codziennej dawki endorfin znacznie osłabia energię życiową. Brak treningów to jednak nie koniec świata. Kontuzje się zdarzają i nie ma złotego środka, aby ich uniknąć. Po prostu swoją budową jesteśmy na nie bardziej narażeni lub mniej przy rożnych intensywnościach lub obciążeniach naszego organizmu. Gdy jedni biegają dużo, nie przestrzegając zasad takich jak dodatkowe ćwiczenia siłowe czy rozciąganie, bywa, że żyją w zdrowiu bez większych dolegliwości.
Druga zaś grupa może wszystkiego przestrzegać, a pechowy uraz i tak złapie. Pewne, że kontuzje wymagają cierpliwości. Ciągłego szukania porad u specjalistów. Tych najlepszych, bowiem zdarza się, że diagnozy postawione są aż przesadnie błędnie. Męczy nie bieganie, męczy ciągłe szukanie przyczyny bólu.
Podczas kilku-miesięcznej przerwie nie zamknęłam się na biegowy świat. Odkryłam nowe możliwości czerpania radości z tego co robię. Po pierwsze – w miarę możliwości trzeba się zorientować jakie formy aktywności nie zaszkodzą w obecnym leczeniu. U mnie do czasu kiedy mogłam, były to: rower, ćwiczenia na siłowni, a także ruszanie się w wodzie. Ta ostatnia pozwala bowiem odciążyć stawy.
Po drugie – nie trzeba unikać startów. Można być i samemu się dobrze bawić, nawet gdy stoi się po drugiej stronie barierki. Rywalizację zamieniłam na wolontariat bądź też przygotowywanie relacji zdjęciowych z imprez. Każde z tych zajęć dawało mi niesamowicie wiele radości, nawet wtedy, gdy nie biegałam. Dzięki temu wciąż byłam blisko obok swojej pasji.
Jak mawia wiele osób, kontuzje zawsze są po coś. Pozwalają zrozumieć być może jakie błędy w treningach popełniliśmy. Choć chyba najbardziej potrafią uświadomić jak bardzo lubimy daną czynność robić. Bywa, że nie ważne jak długa i ciężka jest droga do odzyskania pełnej sprawności.
Tych drobnych przyjemności, aktywności, nie byłoby pewnie gdyby nie ludzie, ludzie i jeszcze raz ludzie. Rzec mogę śmiało, że to właśnie dzięki tym, między którymi się otaczamy, jest znacznie łatwiej wytrzymać treningowo-startowe braki. To oni zazwyczaj podtrzymują na duchu w chwili zwątpienia.
Czasami wręcz jakby znali nas na tyle dobrze, że wiedzą, w którym momencie zadzwonić lub napisać kilka słów. Dodają sił, gdy nie jest łatwo. Na sportowych ścieżkach może nas bowiem trzymać zamiłowanie do sportu, albo właśnie drugi człowiek. Śmiało mogę potwierdzić, że zbyt wiele bez przyjaciół nie da się zrobić.
Podstawowy więc sukces w walce z kontuzją, zaraz po odpowiedniej diagnozie, to otaczać się odpowiednimi ludźmi.
Zaczynam biegać, trenować, zaliczam pierwsze starty – 5,
I co tu robić? Jak mawia klasyk – jak żyć? Oczywiście każdy przypadek jest indywidualny, każdy może zdecydować się na inne rozwiązanie, ale napiszę jak ja radziłem sobie z wypełnieniem luki powstałej po zawieszeniu biegania.
Kontuzja jaka mnie trapiła, powstała na skutek braku rozciągania. W pewnym momencie moje pospinane mięśnie tak bardzo mnie powykrzywiały, że dalsze bieganie nie było możliwe. Ciężko było nawet się poruszać bez odczuwania bólu. W takim stanie nawet o truchtaniu nie było mowy.
Po konsultacji z lekarzem ustaliłem, że nie mogę ani biegać ani nawet jeździć rowerem. Jedyne co mogłem robić to pływać i rozciągać się. Oj tak – przede wszystkim rozciągać się.
W pierwszej chwili pomyślałem, że to już koniec mojej przygody ze sportem. Przecież samo rozciąganie to bardziej rehabilitacja i profilaktyka, niż aktywność fizyczna jako taka. A pływanie? Ok – jak ktoś potrafi to fajnie. Styl pływania jaki najlepiej do mnie pasuje to – dryfowanie.
Postanowiłem jednak dać sobie szansę. Zapisałem się na basen. Bez żadnego instruktora, bez żadnych zajęć z trenerem – olałem czasy i pływałem swoją pokraczną żabką. Na początku było to 2-3 razy po 10 minut, z zasłużoną przerwą pomiędzy każdą serią. Z czasem doszedłem do 45-60 minut pływania ciągiem, bez odpoczynku w trakcie. Tyle mi w zupełności wystarczało. Po pływaniu solidne rozciąganie – czasami rozciągałem się nawet 90 minut. To były naprawdę sumienne treningi.
Co ważne – wcale nie czułem się jakbym był na bocznym torze w swoim sportowym życiu! Ponadto w czasie kontuzji miałem też więcej czasu na inne rzeczy – także związane z bieganiem. W końcu, żeby dobrze biegać, to trzeba mieć solidne paliwo. A najlepsze paliwo to takie, które przyrządzimy sobie sami. Owsianka, kurczaki, twarogi i makarony też z czasem się przejadają (no dobra, może nie owsianka). Mając nieco więcej czasu mogłem poeksperymentować w kuchni. Nie spieszyło mi się na trening, nie byłem zmęczony po treningu – mogłem z werwą oddać się kulinarnym wojażom.
A jak już mówimy o kuchennych bojach to część przepisów, które zrealizowałem w czasie kontuzji, znalazłem w książkach. Książkach, na przeczytanie których ciągle brakowało mi czasu. Teraz zaś miałem go całkiem sporo. I wydaje mi się, że nie zmarnowałem go. Przeczytałem kilka pozycji o tematyce biegowej. Poznałem trochę nowych przepisów kulinarnych. W końcu dokończyłem powieści, które zacząłem czytać dawno temu.
Jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi – szybko minął mi czas niebiegania. Miałem okazję spróbować czegoś nowego, nadrobiłem zaległości, podciągnąłem się w dotychczas zaniedbywanych aspektach. A do biegania wróciłem z jeszcze większym zapałem!
Nie zrezygnowałem z niego po takiej przerwie, o nie!. Było wręcz przeciwnie! Znowu poczułem tę frajdę jak początku. Znowu cieszyłem się z pierwszej pokonanej dychy. Ponownie frajdę sprawiał mi godzinny bieg bez zatrzymywania.
Opracował Maciej Gach
Fot. 1, 2 – Paweł Marcinko
Fot. 3, 4, 5 – Michał, Monika i Patrycja Sawicz