Kilka dnia temu odbył jeden z najtrudniejszych biegów w Polsce – Rzeźnik Ultra. Bieg powstał jako odpowiedź na oczekiwania niektórych zawodników, którzy miewali niedosyt po ukończeniu Biegu Rzeźnika w wersji z dodatkowym, ponad dwudziestokilometrowym odcinkiem (tzw. Bieg Rzeźnika Hardcore) albo w ogóle w nim nie startowali z uwagi na (w ich mniemaniu) trywialność tego biegu.
Pierwsza edycja Biegu Rzeźnika Ultra przyciągnęła 248 uczestników, spośród których – jednie 16 pokonało dystans 141 km w wymaganym limicie 24 godzin.
Zwyciężył Grzegorz Uramek z czasem 20:01:47. Wśród tych, którzy zmieścili się w 24 godzinach była również kobieta, Anna Arseniuk z Torunia. Na trasie nie zabrakło pomorskich ultrasów z których najlepszy wynik osiągnął Łukasz Franczak, zajmując 28 pozycję.
Bez względu na to, kto w jakim limicie czasu zakończył zawody – wszystkim należą się wielkie słowa uznania.
Poniżej prezentujemy relację Łukasza Zwolińskiego z Akademii Biegania, z której dowiecie się – dlaczego ten bieg jest prawdziwą rzeźnią.
Każda historia ma swój początek. Każda prawdziwa przygoda szczęśliwe zakończenie. Moja historia, a właściwie przygoda pod hasłem Rzeźnik Ultra, rozpoczęła się w październiku ubiegłego roku, podczas II Ultra Maratonu Bieszczadzkiego.
Dowiedziałem się wówczas, o szalonym planie zorganizowania biegu w Bieszczadach, który miałby być prawdziwym wyzwaniem dla każdego ultrasa. Ten bieg miał nazywać się Rzeźnik Ultra. Od razu wiedziałem, że muszę wziąć w nim udział!
W tym roku przygotowywałem się zupełnie inaczej do startów w górach. Zamiast robić długie wybiegania, pracowałem nad wydolnością oraz ekonomią biegu, starając się poprawiać technikę i obniżać koszty fizjologiczne związane z wykonywaniem ruchu.
Wziąłem sobie do serca wskazówki Piotra Hercoga, z którym miałem okazję się spotkać i porozmawiać na Festiwalu Górskim w Gdańsku. Udało mi się dzięki temu obniżyć tętno w danym tempie o kilkanaście punktów, co jest bardzo dużym postępem.
Do Cisnej jechaliśmy w grupie znajomych. Część z nas na samą myśl o tym biegu miała strach w oczach. Mimo to byłem dość spokojny. Wiedziałem, że zrobiłem bardzo dobrą robotę w okresie przygotowawczym i dam z siebie wszystko. Obawiałem się tylko dużej ilości stromych zbiegów, gdyż większość treningów robiłem na asfalcie, a zbieg jest dość specyficznym ruchem, którego trudno jest symulować ćwiczeniami.
Przed samym startem plan miałem prosty, biec cały czas w dolnej części pierwszego zakresu tętna.
30 maja o godzinie 22:00 nadszedł czas próby. Tuż przed wyjściem na start, luną obfity deszcz przez co nikt z nas nie wiedział jak ma się ubrać. Na starcie było już bardzo ciemno i drogę trzeba było sobie oświetlać czołówką. Deszcz jednak szybko przestał padać i po starcie mogliśmy się cieszyć piękną pogodą.
Pierwszy etap biegu przebiegał przygranicznym pasmem górskim, wiodącym między innymi przez Rabią Skałę, Krzemieniec i Wielką Rawkę. Widok ciągnącego się sznura świateł przede mną był niesamowity. Organizatorzy oznaczyli ten odcinek trasy wbijając świecące lampki w odległości co około 200 metrów.
Z Wielkiej Rawki biegliśmy niebieskim szlakiem do Wołosatego, gdzie znajdował się pierwszy punkt kontrolny oraz punkt odżywiania.
Ten odcinek pokonałem dość szybko. Wbiegłem na punkt z czasem około 7 godzin. Na punktach kontrolnych nie zamierzałem tracić czasu, dlatego dałem wolontariuszom plecak do uzupełnienia płynów w bukłaku, a sam w tym czasie zjadłem pyszny ryż. Cały pobyt na punkcie zajął mi około 2 minut, po czym wyruszyłem na drugi etap trasy.
Do pokonania miałem szlak czerwony z Wołosatego przez Halicz, z przejściem na szlak niebieski przez Bukowe Berdo. Już po dwóch-trzech kilometrach w drodze na przełęcz Bukowską, chwycił mnie mały kryzys, co zmusiło mnie do marszu.
Droga wiodła niewielkim nachyleniem pod górę. Po przekroczeniu przełęczy bukowskiej wszedłem na płoniny i oczom mym ukazał się przepiękny krajobraz. Pogoda była idealna. Niebieskie niebo, prawie zero chmur, powietrze przejrzyste. Od razu zachciało mi się dalej biegać.
Szybko wdrapałem się na Halicz, gdzie dałem oczom chwilę na nacieszenie się tym krajobrazem. Usiadłem na ławeczce, zjadłem batona i dobrze się nawodniłem. W sumie zajęło mi to więcej czasu, niż na punkcie kontrolnym i wcale tego nie żałuję. Później były krótkie odcinki biegania przeplatane marszem po połoninach i mordercze podejście pod Krzemień. Tuż za Krzemieniem wpadłem na Bukowe Berdo.
Na Bukowym Berdzie bardzo się zawiodłem. W najfajniejszym i najładniejszym momencie tej połoniny, niebieski szlak w pierwotnej wersji był zamknięty, a zamiast tego został puszczony obejściem prawą stroną stoku, omijając najfajniejsze punkty widokowe. Z przykrością stwierdzam, że w tej wersji Bukowe Berdo nie jest już najładniejsze w Bieszczadach i urok tego miejsca przez to całkowicie zgasł.
Podczas zbiegu z połoniny czułem, że zaczyna mi się blokować kolano. Nie wiedziałem co może być tego przyczyną. Biegłem dość szybko, ale tętno miałem pod kontrolą. Bałem się zbiegów i wydawało mi się, że zamęczyłem sobie mięśnie czworogłowe – tym bardziej, że miałem już w nogach około 70 km z bardzo dużymi przewyższeniami. Na trasie byłem już około 11 godzin i na dobrej drodze, aby ukończyć cały dystans.
Niestety po zbiegnięciu z Bukowego Berda, miałem ograniczony zasięg zginania prawej nogi w kolanie. Wiedziałem wtedy, że to już jest koniec i nie mam najmniejszych szans na ukończenie całego dystansu. Dalej już szedłem spokojnie z kijami.
Trzeci etap trasy wiódł przez Połoniny Caryńską i Wetlińską, wcześniej jednak trzeba było dotrzeć do 2 punktu kontrolnego, który znajdował się na około 80 kilometrze. Od ulicy do tego punktu dzieliło mnie 5 km, które rozpoczynały się spacerem przez bagna, a kończyły się na bardzo długim i ostrym podejściu pod górę na niebieskim szlaku.
Od startu minęło prawie 12 godzin, dochodziła godzina 10:00 rano i robiło się potwornie gorąco. W bukłaku skończyła mi się już woda, ale na wszelki wypadek miałem ze sobą dodatkową butelkę wody, która w tym momencie mnie uratowała.
Podejścia pod górę pokonywałem dość sprawnie, ale miałem niestety problemy ze schodzeniem w dół. O zbieganiu nie było mowy. Chciałem dotrzeć do setnego kilometra.
Na drugim punkcie kontrolnym przywitano mnie pysznymi gorącymi racuchami. Uzupełniłem płyny w bukłaku i ruszyłem dalej. Wolontariusze zwrócili uwagę na to, że coś ze mną nie tak, ale na pytanie czy chcę skończyć, odpowiedziałem – że w tak piękną pogodę nie mogę sobie odmówić przyjemności spaceru po połoninach.
Raz na jakiś czas podejmowałem próby przejścia do biegu. Po próbie zbiegu z Połoniny Caryńskiej zakończonej dużym bólem stwierdziłem, że mam tego dość i w Brzegach Górnych schodzę z trasy. Gdy oznajmiłem wolontariuszom w tym punkcie swoją decyzję, spotkałem się z odmową na zasadzie – Stary co ty robisz, masz czas. Jeszcze półtora godziny do zamknięcia punktu. Zostało 12 km do setki. Dojdziesz.
W sumie nie trzeba mnie było długo przekonywać. Nawet się na tym punkcie nie zatrzymywałem, tylko od razu poszedłem dalej. Wiedziałem, że te 12 km to ściema. Że od mety dzieli mnie 15 km i mam na ich pokonanie trzy i pół godziny, aby wyrobić się w limicie. Przy czym na drodze stała mi Połonina Wetlińska. W zasadzie dla osoby biegnącej to jest pikuś, ale ja nie biegłem tylko szedłem.
Starałem się trzymać szybkie tempo marszu, co nie było łatwe ze względu na trudny w wielu miejscach technicznie teren. Będąc na 101 km trasy, liczyłem, że do pokonania mam jeszcze jeden, maksymalnie dwa kilometry – na co miałem jedynie 10 minut czasu. Wiedziałem, że muszę biec. W tej samej chwili miną mnie Piotr Pelpliński, który wraz z dwoma innymi osobami, chciał zmieścić się przed limitem.
Pobiegłem za nimi. Z początku wydawało mi się, że punkt ten będzie znajdować się przy bacówce, którą zobaczyłem 300 metrów przed sobą – mając 3 minuty czasu do limitu w zapasie. Jednak, gdy do niej dobiegłem, okazało się, że meta jest ponad kilometr dalej.
Wbiegłem na metę około 4 minuty po pierwotnym limicie. Gdy to zrobiłem, dowiedziałem się, że limit został przesunięty i mogę iść dalej na trasę. Byłem w tym momencie zmordowany i wszystko mnie bolało. Wiedziałem, że w tym stanie w którym się znajduję, jest to pozbawione sensu i na tym kończę swoją przygodę.
Na mecie okazało się, że tylko 16 osób ukończyło pełen dystans, a ja zostałem sklasyfikowany na 66 pozycji, co nie jest złym wynikiem.
Następnego dnia po przebudzeniu odkryłem, że mam krwiaka pod prawym kolanem, zbitą i spuchniętą prawą kostkę oraz krwiaka pod lewą stopą. Startowaliśmy w sobotę o 22:00. Biegliśmy całą noc i większą część niedzieli.
Jest wtorek, godzina 22:30. Nadal jestem w Bieszczadach. Krwiak spod prawego kolana prawie już zszedł, opuchnięta kostka wróciła do normalnego stanu. Dokucza mi jeszcze tylko lewa stopa, ale mimo wszystko myślę, że już w ten piątek o godzinie 3:30 rano, stanę wraz z ponad tysiącem innych biegaczy na starcie Biegu Rzeźnika w Komańczy.
P.S – Muszę również dodać, że w Rzeźniku Ultra wystartowało wiele nieprzygotowanych osób. Proszę Was – nie róbcie tak. Jeżeli chcecie się porwać na taki bieg, to nie należy robić na chybcika. Widziałem kilka uczestników ściąganych z połonin przez GOPR, którzy nie byli w stanie iść o własnych siłach.
Wielu narzekało na brak wody. Nie przygotowali się wystarczająco dobrze do panującej temperatury oraz warunków. Również nie przewidzieli potrzeb swojego organizmu i z powodu wycieńczenia schodzili z trasy.
Jeżeli ktoś chce kiedykolwiek porwać się na tego typu bieg, to najpierw trzeba zacząć od krótszych dystansów. Warto zaliczyć najpierw Maraton Bieszczadzki, potem zwykłego Rzeźnika. A gdy uda nam się pokonać Rzeźnika w czasie poniżej 12 godzin, to można dopiero zacząć myśleć o Rzeźniku Ultra.
Relacja Łukasz Zwoliński
Opracował Maciej Gach
Fot. 1 – Fundacja Aktywne Trzemeszno
Fot. 2 – Grzegorz Grabowski
Fot. 3 – Łukasz Zwoliński
Fot. 4 – Katarzyna Rzeszuto