Jednym z bardziej znanych biegaczy w Pruszczu Gdańskim jest Bartosz Łowicki, który dokładnie 5 lat temu rozpoczął swoją przygodę z bieganiem.
Z każdym rokiem uzyskuje coraz lepsze rezultaty, wśród których może pochwalić się zejściem poniżej trzech godzin w berlińskim maratonie. Podczas imprez biegowych, Bartek biega w barwach Pomorze Biega i Pomaga oraz często bierze udział jako pacemaker.
Z okazji biegowego jubileuszu – rozmawiamy z Bartkiem Łowickim o jego biegowej pasji.
Maciej Gach: Niedawno minęło 5 lat, odkąd zadebiutowałeś w zawodach biegowych, które miały miejsce podczas XXXVIII Biegu Szpęgawskiego. Pamiętasz, jakie emocji towarzyszyły Ci podczas tej imprezy?
Bartosz Łowicki: To było zupełnie coś nowego, więc lekki stres był. Z resztą nawet teraz przed każdym startem mi towarzyszy, ale jest to zdecydowanie pozytywny stres. Na Bieg Szpęgawski nie miałem kompletnie żadnego planu, bo biegałem może od dwóch czy trzech tygodni. Chciałem po prostu się sprawdzić. Oczywiście pobiegłem jak kompletny amator. Zaraz po wystrzale startera, ruszyłem na 100% i dość szybko to odczułem. Ostatecznie ukończyłem z czasem 23:15 na trasie, która liczyła około 5.6 km, więc jak na debiut to wyszło nieźle. Zaledwie jeden bieg mi wystarczył, żebym wkręcił się w to całkowicie. Już wtedy wiedziałem, że zorganizowane biegi to coś dla mnie.
Miesiąc później przebiegłeś dychę w Sztumie w 42 minuty z hakiem, a w sierpniu Międzynarodowy Bieg św. Dominika na dystansie 5 km z doskonałym czasem 18:35. Większość biegaczy-amatorów nie jest w stanie osiągnąć takich wyników, nawet po kilku latach biegania. U Ciebie było prościej, gdyż od zawsze byłeś aktywny – choćby grałeś w piłkę nożną?
Dokładnie. Płka nożna towarzyszyła mi praktycznie od dziecka. Przez blisko 11 lat próbowałem swoich sił w lokalnych klubach, ale raczej bez większych wyników. W końcu przestało mi to sprawiać przyjemność, więc trzeba było poszukać jakiejś odmiany. Padło na bieganie.
Dlaczego zatem bieganie, a nie jakaś inna dyscyplina sportowa?
Dobre pytanie. Generalnie nigdy nie byłem jakimś wielkim zwolennikiem biegania bez celu. Za to zawsze chciałem, aby moje wyniki zależały tylko od pracy jaką wykonam i żeby nie być zależnym od innych – tak więc sporty drużynowe odpadały. Ponadto jak się okazało, nakręcają mnie biegi masowe. Im więcej ludzi, tym lepiej. Wtedy dopiero mogę wycisnąć z siebie 100%. Przyjemnie się obserwuje, jak w kolejnych latach, krok po kroku przesuwa się granice swoich możliwości.
A jak wyglądały Twoje biegowe początki? Od razu wiedziałeś jak do biegania podejść, czy to tak najpierw wyglądało bardziej spontanicznie i nieregularnie?
Na początku nie narzucałem sobie żadnych planów, ale starałem się wychodzić w miarę regularnie – trzy, cztery razy w tygodniu. Pomimo tego, że miałem za sobą aktywną przeszłość, początkowe treningi nie przekraczały pięciu kilometrów. Dlatego nie było to takie łatwe, jak mi się wydawało.
Pierwszy maraton zaliczyłeś już po roku biegania i wiąże się z tym ciekawa historia, gdyż przemierzałeś kilometry w koszulce z napisem – „W 2012 roku pokonam Maraton Solidarności”. Opowiedz coś o tym?
Właściwie wyszło to zupełnie przypadkiem. Szukałem jakiejś dodatkowej motywacji i tak natrafiłem na stronę zajmującą się nadrukami na koszulkach. Pomyślałem, że to będzie dobry wybór. W końcu deklaracja pokonania maratonu stała się oficjalna, a ludzie zaczęli mnie kojarzyć dzięki tej koszulce i już nie wypadało się wycofać. Chociaż nie wiele brakowało, abym w maratonie nie wystartował. Niezależnie od dystansu biegałem na treningach w tempie około 4:30/km i to mnie zgubiło, bo na półtora miesiąca przed maratonem, musiałem po prostu zrobić sobie przerwę, która trwała trzy tygodnie. Jeszcze przed samym startem miałem szalony pomysł, że zaatakuję 3 godziny, ale ostatecznie rozsądek wygrał i ukończyłem królewski dystans z czasem 03:26:47.
Z perspektywy czasu nie uważasz, że można było poczekać z debiutem maratońskim?
Decyzję o udziale w Maratonie Solidarności podjąłem właściwie rok wcześniej, jako kibic na mecie. Widziałem radość ludzi, którzy dobiegali i pomyślałem, że ja też tak chcę. Od tego momentu miałem w końcu jakiś cel, do którego zacząłem dążyć. A przed debiutem oczywiście było duże zdenerwowanie. Pierwszy maraton to spora niewiadoma, bo po prostu nie miałem pojęcia jak zachowa się organizm na takim dystansie. Przed maratonem najdłuższe wybieganie jakie wykonałem, to było 27-28 kilometrów. Poza tym stres potęgowany był też przez wspomnianą przerwę, którą miałem właściwie na ostatniej prostej przed maratonem.
Obecnie masz za sobą ponad 10 maratonów. Pewnie najlepszy był dla Ciebie ten z 2014 roku, czyli Berlin Marathon, który przebiegłeś poniżej 3 godzin. Jak wspominasz berlińską imprezę?
Spełnienie marzenia o złamaniu trzech godzin w maratonie wspominam w bardzo pozytywnym kontekście. Choć niewiele brakowało, aby pokonanie tej magicznej bariery – odłożyłbym na kolejny maraton. Na 40 kilometrze po prostu się zatrzymałem i byłem o krok od załamania się. Z jednej strony tak blisko, a z drugiej czułem jak nogi po prostu przestają współpracować. Uratowało mnie pół minuty zapasu, które miałem na tym etapie biegu oraz doping łamanym polskim „dawaj Bartosz, dasz radę!”. No i dałem radę.
Po przekroczeniu mety cały czas była niepewność, czy wynik na zegarku pokryje się z oficjalnym pomiarem. Między wynikiem 2:59:59, a 3:00:00 jest niby tylko sekunda, ale tak naprawdę to przepaść dla kogoś walczącego o tą „dwójkę” z przodu. Radość nastąpiła w momencie jak odczytałem na telefonie wiadomości od znajomych, iż udało się zrobić 2:59:58!
Wielu polskich biegaczy, którzy miało przyjemność uczestniczyć w powyższym maratonie, uważa, że żadnych zawodów w Polsce nie sposób porównać do tego, co dzieje się wtedy na ulicach stolicy Niemiec. Jak Ty to widzisz i co Ciebie najbardziej tam zaskoczyło oraz jakie elementy organizacyjne przeniósłbyś stamtąd na grunt Polski?
Jeśli chodzi o organizację to największe polskie maratony w żaden sposób nie odstają od Berlina. Różnica to przede wszystkim kibice. Podczas polskich maratonów, większe grupy ludzi zbierają się w najważniejszych miejscach trasy. Natomiast w Berlinie ciężko trafić na fragment trasy nieobstawiony przez kibiców. Poza tym to też kwestia nastawienia – w Polsce maratony postrzegane są jako blokowanie dróg, natomiast w Berlinie czuć, że jest to coś wyjątkowego. Pod tym względem jest jeszcze wiele do zrobienia, żeby dorównać naszym zachodnim sąsiadom.
Wielokrotnie byłeś pacemakerem. Będąc zającem na zawodach, traktujesz to jako trening czy bardziej dobrą zabawę?
Dobrą zabawę z elementami treningu. Zazwyczaj wybieram takie czasy, które mimo wszystko trochę wysiłku wymagają.
Były jakieś ciekawe zdarzenia, które spotkały Ciebie podczas zającowania?
Aż tak wiele okazji do bycia pacemakerem nie miałem, ale zdecydowanie w pamięci utkwił mi zeszłoroczny PZU Maraton Gdańsk. Propozycję bycia zającem otrzymałem kilkanaście godzin przed startem, gdyż okazało się, że jeden z chłopaków na 3:30 się rozchorował i pilnie poszukiwano zastępstwa. Oczywiście się zgodziłem. Ponadto Piotrek Słodowicz, drugi z pacemakerów, od samego początku mówił, że na 30 km czekają na nas lody. Odebrałem to jako żart, ale jakie było moje zdziwienie, gdy na wspomnianym kilometrze Piotrek urwał się z grupy, a kawałek dalej czekał na mnie z lodami. Sytuacja wywołała sporo śmiechu w grupie. Nie umknęło to również osobom robiącym zdjęcia na trasie.
Z każdym rokiem na różnych dystansach uzyskujesz coraz lepsze wyniki, które robią wrażenie. A jakie masz obecne cele biegowe, które planujesz wykonać jeszcze w tym roku?
Pierwszym celem miał być DOZ Łódź Maraton, ale ostatecznie zrezygnowałem ze względu na niesatysfakcjonującą formę. Wiedziałem, że nie ma szans na zejście poniżej trzech godzin, więc odpuściłem. Na najbliższe miesiące postawiłem sobie za cel zbliżenie się do wyniku 37:30 na 10 km, a z maratonem zmierzę się jesienią.
Co według Ciebie sprawia, że ludzie tak chętnie biegają i niemalże staje się to ich życiową pasją?
W bieganiu każdy znajdzie coś dla siebie. Można biegać samotnie, można w grupie. Truchtać możemy o dowolnej porze i w dowolnie wybranym miejscu. Tutaj nikt nam niczego nie narzuca i to w tym wszystkim jest fajne. Poza tym duże znaczenie mają też ludzie. Szybko można się zaaklimatyzować w biegowej rodzinie.
Biegasz w barwach Pomorze Biega i Pomaga. Jakbyś zachęcił innych do biegania w charakterystycznej, pomarańczowej koszulce z logo akcji?
Nie ma nic lepszego niż możliwość pomagania przy okazji robienia tego, co się lubi, a Pomorze Biega i Pomaga daje właśnie taką możliwość. Każdy z nas i tak kupuje koszulki do biegania, a tutaj środki z zakupu wędrują na pomoc dla tych, którzy naprawdę jej potrzebują. To chyba wystarczająca zachęta żeby być częścią „pomarańczowej drużyny”.
Fot. 1 – Maciej Drapella
Fot. 2 – Akademia Biegania
Fot. 3 – Berlin Marathon
Fot. 4 – arch. Bartosz Łowicki
Rozmawiał Maciej Gach