Poważnie uszkodzony kręgosłup, złamana noga, kilka wstrząsów mózgu. – Jak na tak długą karierę, właściwie miałem sporo szczęścia – mówi z szerokim uśmiechem były jeździec gdańskiego Wybrzeża, podczas gdy analizuje przed mikrofonem Radia Gdańsk prawie 27 lat spędzonych na żużlowym torze. Gdy zakłada kask, jest bezwzględny i pozbawiony emocji. A prywatnie? To człowiek, który równie wiele zawdzięcza sile rodziny, co swojej własnej.
Gdy zaczął się profesjonalnie ścigać, był osiemnastolatkiem. Schodząc z toru lat miał prawie 45, lecz do tej pory nie potrafił zsiąść z motocyklu „ten ostatni raz”. W swoim ostatnim wyścigu ma pojechać 1 kwietnia, w Gdańsku. I gdy wtedy opuści tor, daleki będzie to fakt – choć pewnie nie dla niego samego – od primaaprilisowego żartu.
– Będę tęsknił – przyznał z wypisaną na twarzy nostalgią, gdy całkiem niedawno odwiedził studio Radia Gdańsk, by porozmawiać o tym, jak przez prawie 27 lat wyglądało jego życie. – Jestem wielkim szczęściarzem – szybko jednak dodał. – Wszystko zaczęło się u mnie jako hobby, a móc utrzymać się ze swojej pasji to ogromna radość. Sukcesy, długa kariera – jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy.
Wygrana w Grand Prix Challenge w Coventry, w 2009 roku, kwalifikacja do głównego Grand Prix oraz mistrzostwo Europy to osiągnięcia, które niemalże na jednym oddechu wymienia jako te, które były dla niego najważniejsze. – Pięknych chwil było wiele, choć o wiele łatwiej zapamiętuje się te złe. Jako sportowiec zazwyczaj masz dużo mniej wzlotów, niż upadków – zauważa.
Posłuchaj rozmowy:
GWIAZDA POP
Choć pochwalić może się długą i piękną karierą, z dużą sympatią wspomina to, co osiągnął na polskich torach. Nie traktuje ich jako epizod, który dobiegł końca. Wręcz przeciwnie – głośno przyznaje, że Polska to duża część jego życia. Ma dom w Gdańsku, którego nie ma zamiaru sprzedawać, bo zbyt mocno lubi do niego powracać. Jego syn Kevin odbył zaś pierwsze testy w Lechii Gdańsk.
– Gdy przyjechałem do Polski po raz pierwszy, na początku lat 90., widziałem wiele dziejących się złych rzeczy. Dla Polski był to trudny okres – wspomina. – Ale najbardziej zapamiętam waszych szalonych kierowców! Każdy, który odbierał mnie z lotniska swoim pięknym samochodem, wiózł mnie na stadion żużlowy bardzo, bardzo szybko. Chcieli pokazać mi, jak mam jechać na torze: „Pamiętaj Zorro, masz pojechać tak szybko jak my na ulicy!” – żartuje.
– Zdarzało się, że mieliśmy eskortę policji, bo gdy przyjeżdżaliśmy w tamtych czasach do Polski, byliśmy traktowani jak gwiazdy muzyki pop – dodaje.
STRACH MA WIELKIE OCZY
Nigdy nie byłam na wyścigu żużlowym. Pomysł, bym to ja porozmawiała z legendą gdańskiego żużla motywowany był tym, by rozmowa – podobnie jak ja – oddalona była od toru żużlowego do maksimum. Mieliśmy porozmawiać o emocjach, o życiu, o tym, co w nim ważne. I udało się.
Choć żużel postrzegany jest jako jeden z najbardziej niebezpiecznych sportów świata, i co roku jesteśmy świadkami śmiertelnych wypadków na torze, legendarny sportowiec przyznaje, że nieczęsto zaprzątał sobie tym faktem głowę. Zapytany o to, czy czegoś się w życiu boi, odpowiada, że wielu rzeczy. – Na przykład wojny – rzuca po chwili zastanowienia.
Gdy próbuję naprowadzić rozmowę na kreślony w moich własnych myślach tor, zauważając, że ma przecież rodzinę – żonę, dzieci, natychmiast dodaje: – Tak, mam dwójkę dzieci. I boję się, że kiedyś może stać im się coś złego, bo są mi bardzo bliskie. Dzieci to chyba najbliższe istoty, jakie możesz w życiu mieć, więc oczywiście nie chcesz, żeby coś im się stało.
Zadaję zatem kolejne pytanie: – Nie chcesz, żeby stało im się coś złego, a co jeśli odwrócimy role? Czy one nie bały się, że coś może stać się tobie?
Na twarzy człowieka, który na torze przez lata musiał dysponować nerwami niczym ze stali, pojawia się naciągany uśmiech. Następuje cisza, podczas której sprawia wrażenie, jakoby myśli wręcz kotłowały się w jego głowie. Po chwili przerywa ją odpowiedź:
– Nie spodziewałem się tego pytania. To pewnie jedna z tych rzeczy, które potwierdzają mój egoizm, o który zapytałaś wcześniej. Nigdy się nad tym w ten sposób nie zastanawiałem, zawsze skupiałem się na wyścigach – odpowiada delikatnie zbity z tropu.
„TO BYŁO TRUDNE PYTANIE!”
Choć temat mógł się okazać drażliwy, mój rozmówca nie odmawia kontynuowania go. Z coraz większym zaciekawieniem czeka na kolejne pytania. Pytam zatem wprost: – Czy w obliczu ginących co roku na torze żużlowców, małżonka poprosiła cię kiedykolwiek, abyś przestał się ścigać?
– Nie przypominam sobie. Być może powiedziała coś po moim wypadku w Anglii, w 1996 roku, gdy uszkodziłem kręgosłup. Ale szczerze – nie pamiętam tego, lub może po prostu nie chcę pamiętać, bo i tak poszedłbym wybraną przez siebie drogą. Moja żona jest zatem albo bardzo silna, albo prosiła mnie o to, a ja nawet nie zdałem sobie z tego sprawy – przyznaje.
WYMOWNE SPOJRZENIA
Z każdym kolejnym pytaniem Magnus zdaje się okazywać wobec tematu coraz większą pokorę, a ja coraz bardziej „dogaduję się” na spojrzenia z jego małżonką, siedzącą tuż obok nas. Sympatyczna Szwedka zaś sprawia wrażenie coraz bardziej zamyślonej, na pewien sposób wydaje się też wdzięczna, że ktoś spojrzał na karierę męża jej oczami.
– Mam bardzo wyrozumiałą żonę – kontynuuje Magnus. – Być może trochę się o mnie martwiła, ale wiedziała też, że taką mam pracę. Mam to szczęście, że mam przy sobie silną rodzinę, która wspierała mnie we wszystkim, co robię. Ale na pewno mają za sobą nieprzespane noce, podczas których mieli nadzieję, że tacie/mężowi nic się nie stanie. To było trudne pytanie! Nigdy w ten sposób o tym nie myślałem – powtarza.
NIEUSTAJĄCA PRESJA I DWÓCH DORADCÓW
Dochodząc do tego punktu rozmowy, jasne było dla mnie to, że Magnus Zetterström naprawdę w niemalże stu procentach pochłonięty był przez sport, który uprawiał dłużej niż połowę swojego życia. Strach, ryzyko, presja? Radził sobie z nimi jak mało kto.
– Mam chyba w ciele dwóch małych doradców. Jeden z nich pyta mnie: „Zorro, czy warto nadal to robić? To szaleństwo, powinieneś z tym skończyć”. Podczas gdy drugi z nich zaprzecza pierwszemu: „No coś ty! Życie toczy się dalej. Możesz zginąć w zwykłym ruchu ulicznym, albo umrzeć na zawał. A zatem co za różnica? Ciesz się tym, co kochasz!” – opowiada.
– Najczęściej to właśnie drugi z nich jest bardziej przekonujący, bo nie można skupiać się na złych stronach. Ludzie na co dzień prowadzą samochody i też w nich giną. Nigdy nie jest łatwo dowiadywać się, że któryś z twoich kolegów – zwłaszcza bliskich – doznał poważnej kontuzji albo zginął. Ale życie musi iść naprzód – stwierdza.
„POWIEDZ IM, ŻE SIĘ PAKUJESZ I WRACASZ DO DOMU”
Zdarzało się jednak, że i jego dopadały momenty zwątpienia. – Zdecydowanie, wielokrotnie miewałem wątpliwości tuż przed startem – przyznaje. – Na przykład wtedy, gdy czułem się osłabiony po chorobie, gdy pogoda nie sprzyjała, lub gdy tor był w nie najlepszym stanie. Przed wyścigiem nieraz mówiłem sam do siebie: „Po prostu powiedz im, że się pakujesz i wracasz do domu!” – wspomina.
– Ale właśnie w takich chwilach pojawia się na moim ramieniu wspomniany mały doradca, który mówi mi: „Raz dwa, Zorro, musisz to zrobić. Dasz radę!”. Minutę później jestem już na linii startu, taśma idzie w górę i wygrywam kolejny wyścig.