Niemożliwe w przypadku Arki Gdynia nie istnieje. Im bardziej pod górkę, tym lepsza gra gdyńskiego zespołu. W czwartek w nieprawdopodobnych okolicznościach żółto-niebiescy wyeliminowali Śląsk Wrocław.
Zawsze trudniej jest bronić niż zdobywać. Arkowcy pierwszy raz od wielu miesięcy do spotkania ze Śląskiem Wrocław przystępowali ze sporym obciążeniem psychicznym – świadomością bronienia trofeum, które otworzyło im drogę do europejskich pucharów.
OBRONA TROFEUM PRIORYTETEM
Bardzo wysokie tempo pierwszych minut wskazywało jasno intencje gospodarzy – jesteśmy zdobywcami Pucharu Polski, a tym samym chcemy udowodnić, że i głównymi kandydatami do obrony tego trofeum – zdawali się pokazywać mową ciała w pierwszych minutach żółto-niebiescy.
Zresztą aspiracje gdynian sięgają dużo wyżej – to obok Zagłębia Lubin jedyny zespół niepokonany w lidze. Zdyszana twarz Krzysztofa Sobieraja z 14 minuty spotkania była żywym obrazkiem aktywnego, żywego i walecznego kwadransa z obu stron.
Powracający do Arki Mateusz Szwoch miał wnieść wartość dodaną do klubu z Gdyni. Zagranie z 28 minuty, czyli zaskakujący, kąśliwy strzał to m.in. jeden z elementów, w tym wypadku jeszcze nieudany, które mają wyróżniać Szwocha na tle kolegów. Jak się później okazało, Szwoch niejednokrotnie udanie mierzył się z zadaniami lidera.
TRAGEDIA PILARZA
I gdy rozkręcały się nowe nabytki żółto-niebieskich – Jazvic i Siergiej Kriwiec, a po drugiej stronie uspokoił się Jakub Kosecki, nastąpił dramat Arki. O ile pierwszy gol był wynikiem błędu, jakie na stadionach zdarzają się codziennie, o tyle drugi, stracony przez Arkę minutę później, będzie się śnił Krzysztofowi Pilarzowi do końca życia. Kiedyś bramkarz Ruchu Chorzów, Janusz Jojko, popełnił podobny kiks i ta sytuacja ciągnie się za nim już 30 lat. Niestety niefortunne przyjęcie piłki, zaplątanie się we własnych nogach i w konsekwencji bramka Arkadiusza Piecha, będzie „bohaterką” najbliższych dni, pewnie tygodni, w serwisach społecznościowych. Do przerwy więc bardzo niesprawiedliwe w kontekście całej połowy 0-2.
WSTRZĄS, KTÓRY DAŁ WSZYSTKO
Odprawa Leszka Ojrzyńskiego w przerwie była krótka i żołnierska – przysłowiowe „gryzienie trawy” i odrabianie strat. I o ile na początku Arkowcom zabrakło dokładności i wyrachowania – tak przy strzale Szwocha z 50 minuty, jak i przy kluczowym podaniu Kakoko chwilę później, to późniejsze minuty pokazały, że wiara czyni cuda, a nadzieja wcale nie musi być matką głupich. Najpierw po doskonałej centrze Zbozień na 1-2, potem etatowy joker Siemaszko i Arka tak jak Śląsk w pierwszej połowie, błyskawicznie odrobiła straty.
ŚLĄSK PRZESTAŁ ISTNIEĆ
Druga połowa była zresztą grą do jednej bramki. Żółto-niebiescy zdominowali środek pola, byli dużo bardziej agresywni od rywali, raz po raz bombardując bramkę Słowika. Wynik 2-2 do końca regulaminowego czasu gry był dla wrocławian najniższym wymiarem kary. Podopieczni Leszka Ojrzyńskiego zagrali imponujące 45 minut, poparte dramatycznymi, skutecznymi wślizgami, niezliczoną ilością sytuacji i tylko w sobie znany sposób nie zakończyli zwycięsko boju do 90 minuty spotkania.
DOGRYWKA KA-KO-KO
Jeśli był zawodnik, który zasłużył w całym spotkaniu na bramkę marzenie, to z pewnością był to rewelacyjny przez większość spektaklu Yannick Kakoko. Do niezliczonej ilości odbiorów, otwierających podań i mądrej gry do przodu, dołożył pod koniec pierwszej części dogrywki fantastycznego gola zza pola karnego.
Pisaliśmy kilkanaście dni temu, że Arka będzie zespołem nieobliczalnym, prawdziwym gejzerem sportowych emocji, które uczynią jej mecze nieprzewidywalnymi. Siemaszko – strzelec drugiej oraz czwartej bramki – i spółka tylko tę tezę potwierdzili. Po nieprawdopodobnej końcówce gdynianie zameldowali się w 1/8 finału, gdzie czeka na nich Podbeskidzie Bielsko-Biała.
ŻYWA REKLAMA PUCHARU
Mecz w Gdyni był znakomitą reklamą Pucharu Polski. I trzeba oddać, że nie tylko stworzoną przez Arkę, ale także bardzo odważny i ambitny Śląsk Wrocław. A przy Olimpijskiej… olimpijski spokój drużyny i epikurejska euforia kibiców. Arka gra dalej!
Paweł Kątnik