Lechia przegrała z Sandecją Nowy Sącz 2:3 (0:2). Gdańszczanie pokazali dwie twarze – fatalną i fenomenalną. Tę lepszą byli jednak w stanie prezentować tylko kilkanaście minut i zasłużenie polegli w meczu z beniaminkiem ekstraklasy.
TWARZ PIERWSZA
Lechia z pierwszej połowy to grupa piłkarzy, w której większość ma umiejętności na wysokim ligowym poziomie. Grupa, w której nie brakuje zawodników niekonwencjonalnych, szybkich, dobrych technicznie czy skutecznych. Problem w tym, że ta grupa nie była drużyną. Na skrzydłach szarpali Peszko, debiutujący Oliveira i włączający się z defensywy Stolarski. Z obrońcami walczył Marco Paixao, w środku starał się Lipski, ale biało-zieloni wyglądali tak, jakby pierwszy raz byli w jednym zespole.
Piotr Nowak, w którego stronę kibice kierowali mnóstwo wulgarnych okrzyków, nie potrafił stworzyć drużyny. Kolektywem była za to Sandecja, która ambitnie walczyła w obronie i była bardzo skuteczna w ataku. Najpierw świetne podanie do Dudzica posłał Mraz, a w 43. minucie powtórzył to Aleksandar Kolev i do przerwy gdańszczanie przegrywali 0:2.
TWARZ DRUGA
Na drugą połowę Lechia wyszła tak, jakby był to mecz o być albo nie być w lidze. Gdańszczanie rzucili się rywali i błyskawicznie odrobili straty. Najpierw, w 52. minucie, po rzucie rożnym piątą bramkę w sezonie zdobył Marco, chwilę później Flavio zmarnował świetną okazję, ale już 3 minuty po pierwszym golu dla Lechii Peszko z najbliższej odległości sprytnie zmylił Gliwę i doprowadził do remisu. Tak grająca drużyna, bo w tym fragmencie meczu można było tak nazwać zespół Nowaka, wysoko wygrałaby to spotkanie. Biało-zieloni powinni prowadzić, bo Milos Krasić minął bramkarza, ale fatalnie przestrzelił.
TWARZ PIERWSZA
Lechia grała świetnie, ale nie potrafiła utrzymać takiego tempa w dłuższym wymiarze czasowym. Gospodarze po 70. minucie zwolnili i pozwolili przeciwnikowi na uporządkowanie gry obronnej. Sandecja kolejny raz pokazała, że potrafi być bardzo groźnym rywalem. Defensywa biało-zielonych znów dała się zaskoczyć, Wojciech Trochim stanął oko w oko z Dusanem Kuciakiem i idealnie wykończył akcję. Lechia próbowała odrobić straty, na boisko wszedł Mateusz Lewandowski, ale gdańszczanie znów grali tak, jak w pierwszej połowie – indywidualnie, bez cierpliwości, bez pomysłu na drużynowe rozwiązanie akcji. Drużyna, która w trzy minuty strzeliła dwa gole, rozsypała się równie szybko.
To miał być mecz na przełamanie dla Lechii. Wysokie zwycięstwo miało zapewnić spokój i dać czas trenerowi na pracę z zespołem. Tymczasem gdańszczanie w fatalnym stylu przegrali, a trener oraz zarząd stracili poparcie kibiców. Z drużyny, która w zeszłym sezonie do ostatnich minut walczyła o mistrzostwo, nie zostało już nic.
Tymoteusz Kobiela