„Nigdy nie czułem się tak samotny. W podróży szczęście jest ciągle”. Futbolista z Gdyni autostopem dotarł do Wietnamu

21032495 1645746118792018 5526671374697475750 n

Dziewięć tysięcy kilometrów autostopem, łącznie ponad 13 tysięcy całej podróży, która zaczęła się w Gdańsku, a skończyła w Wietnamie. – Nigdy w życiu nie czułem się tak samotny – mówi Mateusz Holdakowski, futbolista Seahawks Gdynia, ale dodaje – podczas podroży szczęście było ciągle. Dlaczego zdecydował się na taką wyprawę? Co było najtrudniejsze, a co najpiękniejsze? Gdzie pojedzie za rok? Zapraszamy na rozmowę z podróżniczym wariatem. Posłuchaj rozmowy:

Futbol amerykański, CrossFit – to nie jest najbardziej popularny sposób spędzania wolnego czasu w Polsce, ale jak dołożymy do tego jeszcze wyjazd autostopem do Wietnamu, to wychodzi nam kompletny hipster. Albo może, po prostu, wariat?

– Chyba to pojęcie bardzo lubię – jak ludzie mówili, że wariat, szalony albo jeszcze gorzej. Futbol amerykański? Od małego był gdzieś w głowie z filmów, ale jestem z Giżycka i tam takiego sportu nie było. Kiedy przeprowadziłem się do Trójmiasta, dowiedziałem się, że tworzy się drużyna i tam ruszyłem. A CrossFit? Kiedyś współpracował z nami Maciek Bielski, jeden z prekursorów CrossFitu w Trójmieście, zacząłem do niego chodzić i zobaczyłem, że jest to bardzo przydatne w futbolu.

– I tak się w tym CrossFicie zakochałeś, że musiałeś zabrać go ze sobą do Wietnamu i wszędzie po drodze trenować?

– Myślę, że ten CrossFit zawładnął mną bardziej od futbolu. Nie chodzi już tylko o sport, ale o ludzi, których tam spotykam. Pomyślałem, że można to połączyć z jazdą autostopem.

­- Skąd sam pomysł tego Wietnamu?

– Jak miałem 10 lat, to w Giżycku był tzw. Wietnamczyk – mały gość, który miał swoją budkę z jedzeniem na rynku. Wtedy już zainteresowałem się gdzie jest Wietnam i jaką ten człowiek drogę przebył, że trafił nie do Warszawy, Krakowa, tylko Giżycka. To było niewiarygodne. Wchodziła też w grę wojna wietnamska z Amerykanami, którzy przegrali ją i chciałem poznać lud, który się nie poddał, był niezłomny.

­- Ty, podczas podróży, też musiałeś być taki jak ten lud – niezłomny, nie poddać się? Dużo było trudnych momentów?

– Przez jedenaście lat podróżuję, trochę świata zwiedziłem, w większości autostopem. Ta podróż była zupełnie inna, niż poprzednie. To nie była sielanka i zabawa. To była ciągła walka – z przeciwnościami losu, z własnymi słabościami. Było bardzo wiele sytuacji, z którymi nie miałem wcześniej okazji się zmierzyć. Myślałem, że będzie łatwiej.

– Bardzo poznałeś siebie w tym czasie, swoje granice? Doszedłeś do momentu, w którym wiedziałeś, że już nie dasz rady dalej?

– Tak. Myślałem, że stać mnie na więcej. Były dwa momenty, w tym jeden drugiego dnia w Chinach kiedy dowiedziałem się, że nie działa Google, czyli komunikator, maile, także translator i najważniejsza rzecz – mapa. Miałem wczytaną z Kazachstanu, ale wyszło na to, że nie działa. W miejscach, w których miało być jezioro, była droga. Miasto, które miało mieć 40 tysięcy mieszkańców, miało ponad 4,5 miliona mieszkańców. Dodatkowo znaki były po Chińsku i ciężko było się wydostać. Do tego spalone plecy, odciski na nogach, stary wżynający się plecak, mokre buty, deszcz, głód, niewyspanie. „Tyci, tyci” brakowało, żebym przeszedł na drugą stronę ulicy, dojechał do Astany i wsiadł w samolot. Dwie myśli mnie postawiły na nogi. Wszedłem na autostradę, mimo że to jest nielegalne, i tam chciałem zatrzymać samochód.

– Zdradzisz te myśli?

– Jedną mogę, drugiej niestety nie. To było bardzo mocne zdenerwowanie, że tak to nazwę. Mam tatuaż z cytatem Boba Marleya „Don’t give up the fight” – on mnie mocno zmotywował. Pomyślałem, że to tak miało być, że nie mogę się poddać, bo ta podróż jest tam gdzieś z góry zaplanowana. Muszę to przejść i się sprawdzić. Gdybym odpuścił to, jako człowiek i instruktor wyglądałbym jak człowiek, który się poddał. To postawiło mnie na nogi.

– Mówiłeś o najtrudniejszej chwili, a najpiękniejsza?

– Najlepszy widok, to o ósmej rano grający w kosza Mnichowie. Widok poprawiający humor niesamowicie. Oni, w tych szatach, wywijający z piłką – super! Na pewno też chwila już w Wietnamie w miejscowości Sapa. Ze wzgórza widać było pola ryżowe, rzekę – widok chwytający za serce. I jeszcze droga do Tybetu. Wszędzie w Polsce nasz widnokrąg się kończy – są lasy, domy – a tam się nie kończył. Wszędzie wyżyny, jeziora, pola, zwierzęta, pastwiska, w dodatku grający w samochodzie stary, prawdziwy folk. Czułem się jak w niebie.

– To są te najpiękniejsze chwile. One są też najszczęśliwsze, czy szczęście podczas takiej podróży oznacza zupełnie coś innego?

– Myślę, że podczas tej podróży, nawet kiedy były nerwy, czy wyrzucono mnie w bardzo trudnym miejscu, to wewnętrznie byłem szczęśliwy, że podjąłem się, że jestem tu. Szczęście było ciągle. Najdziwniejszym dla mnie momentem było przejście przez granicę chińsko-wietnamską, kiedy zastanawiałem się, czy wychodzić z Chin. Czułem, że coś tracę, że cząstka mnie tam zostaje.

­

 
– W jakim stopniu ta podróż była spełnianiem marzeń, sprawdzaniem skąd wziął się Wietnamczyk w Giżycku, a w jakim była to walka o to, żeby przełamać swoje bariery i znaleźć samego siebie?

– To miała być moja ostatnia podróż, na zakończenie wszystkich moich podróży autostopowych do siebie. Miała to być też praca nad sobą. Chciałem na stepach kazachskich sam się znaleźć i pomyśleć nad sobą, nad zachowaniami pozytywnymi, negatywnymi, przemyśleć swoje życie. Wyszło na to, że była to wewnętrzna walka dla samego siebie.

­- Profil facebook’owy rekompensował Ci to, że pomimo jeżdżenia samochodami z ludźmi, większość czasu jesteś sam?

– Nigdy w życiu nie czułem się tak samotny jak podczas tej podróży. Było w pewnych momentach naprawdę ciężko. Podróżowałem już ze swoimi znajomymi i dwie osoby zawsze mogą więcej – więcej wymyślą, spostrzegą, jedna drugą podniesie na duchu. Ten facebook, wtedy kiedy był potrzebny – w Chinach, nie działał. Czuć było taką bezinteresowność. Ja nikogo do tego profilu nie namawiałem, a wiem, że większość osób pisała z serca, że trzyma za mnie kciuki. Dostawałem też prywatne wiadomości od przyjaciela, że się za mnie modli. To też motywowało.

– W ostatnim poście pisałeś, że jeżeli ktokolwiek chociażby sięgnął po książkę, to jesteś spełniony. Jeżeli ktoś poszedł na trening, to jesteś bardzo szczęśliwy. Od początku miałeś takie poczucie misji?

– Poczucie misji mam od 15. roku życia. Już jak zrobiłem pierwszą podróż i przejechałem 30 kilometrów, a potem 160 i ktoś napisał „łał, kurcze, też tak chcę!”. Najlepszym dla mnie komentarzem był „Holi, ja pakuję plecak, wyjeżdżam. Zmotywowałeś mnie do życia pełną piersią.” Wtedy zrozumiałem, że to jakoś działa na ludzi.

– Co na to wszystko rodzina?

­- Największym wsparciem jest dla mnie moja kochana siostra, ale w dzień wyjazdu robiła wszystko, żebym nie jechał. Chciała mnie nawet przekupić. Mama wiedziała już jak pierwszy raz pojechałem z moim przyjacielem na Grunwald. Okłamałem rodziców, że jedziemy z harcerzami, a jak wróciliśmy po tygodniu spędzonym na polu namiotowym, to przyznałem się rodzicom, bo to było moje pierwsze kłamstwo. Powiedzieli, że się domyślali, ale nie byli źli, tylko dumni, że poradziliśmy sobie sami. Jak pierwszy raz pojechałem za granicę, to już wtedy wiedziała, że mnie nie zatrzyma.

– Podczas podróży przez tyle lat nauczyłeś się ufać sam sobie?

– Nie do końca. Byłem przekonany, że nie dam rady, ale jednak dałem radę. Codziennie ufałem swojemu instynktowi, który wcześniej był bezbłędny, a już pierwszej nocy w Rosji mnie zawiódł. Po chmurach myślałem, że będzie spokojna, bezpieczna noc, a zerwała się burza. Dobrze, że w trochę dobrym miejscu rozbiłem namiot i na szczęście mnie nie zalało, ale mogłem wybrać lepiej. Chyba mi się zestarzał instynkt (śmiech).

– To co dalej z „Holim”?

– No dobra, powiem. Miałem sen i była w nim Ameryka Południowa, więc myślę, że zaczniemy od Kolumbii, Chile, Peru i pewnie jeszcze Boliwia.

 – I przez cały rok wysiedzisz spokojnie jako trener na basenie? Nie będzie ciągnąć, żeby gdzieś jeszcze wyskoczyć?

– Ameryka Południowa to jest przedsięwzięcie, troszeczkę kosztuje. Na razie trzeba spłacić długi po tej wycieczce, które małe sobie zrobiłem, no i zbierać na następną.

Rozmawiał Tymoteusz Kobiela

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj