Szczęśliwie to już koniec, można jechać na wakacje. „Honorowi” Polacy zwycięstwem żegnają się z Mundialem

9 dni wystarczyło, by obrzydzić Polakom futbol w wykonaniu reprezentacyjnym. W tym czasie zweryfikowaliśmy pragnienia, cele i jakość kadry Adama Nawałki. Szczęśliwie po trzech meczach udręki, jedziemy do domu, by zapominać. I przy okazji szczycić się zwycięstwem w meczu „o honor”.

To nieprawdopodobne jak specyficznym tworem jest polski piłkarz na Mundialu. Notorycznie od prawie dwóch dekad jedzie tam po co najmniej ćwierćfinał, później przegrywa ze słabeuszami, by na koniec wygrać to, co w ostatecznym rozrachunku już nic nie zmienia. Wynik ogólny przyjmuje z arogancją, obrażony na tych, którzy pokładali w nimi przesadne nadzieje. Dziś w Wołgogradzie objawił się ponownie – przeżywaliśmy bliźniacze uczucia znane z Korei i Niemiec. Zwycięską bramkę dla naszych reprezentantów, wzorem Bartosza Bosackiego sprzed 12 lat, zdobył środkowy obrońca Jan Bednarek.

HONOR POJMOWANY INACZEJ

To, że Biało-czerwoni przeciwko Japonii zagrają lepiej niż w poprzednich meczach, łatwo było wydedukować. Jesteśmy mistrzami w rehabilitowaniu się, łapaniu spokoju i wytchnienia podczas gier o „pietruszkę”. Już mowa ciała naszych z  pierwszych minut meczu – wreszcie bez spętanych nóg, skrępowanych ruchów i ze swobodą – zwiastowała powtórkę z 2002 i 2006 roku. Tyle, że to zwycięstwo osiągnięte zostało w wyjątkowo przykrych okolicznościach. Zachowanie w ostatnich 10 minutach urąga godności nie tylko randze mistrzostwa ale także samej reprezentacji. Symulowanie kontuzji przez Grosickiego i granie na wynik w sposób tak perfidny pozostanie zapamiętany na długo.

Czwartkowe zwycięstwo nie zamaże więc poprzednich upokorzeń z rąk Kolumbii i Senegalu. Nie pozwoli też zapomnieć o oczekiwaniach i braku ich spełnienia. Nasi zagrali katastrofalny turniej, a symbolem bezradności była forma lidera, kompletnie bezproduktywnego Roberta Lewandowskiego.


NIESMAK POZOSTANIE

Przez te sławetne 9 dni walczyliśmy niechlubnie o miano najgorszej drużyny Mundialu z dzielnym kontrkandydatem – Panamą. Ona w dwóch meczach straciła 9 goli, strzelając ich tyle ile my. Tyle że Panamczycy czuli się o tyle komfortowo, że swoim występem nie zaskoczyli, pokazali po prostu to, czego od nich oczekiwano. My jechaliśmy jako solidny kandydat do wyjścia z grupy – taką prognozę przygotował nam nawet słynny trener Jose Mourinho. Słowem, blamażu spodziewało się niewielu.

I właśnie chyba styl pozostanie tym o co będziemy mieli największe pretensje. Bo, że potrafimy wygrywać pokazaliśmy na zakończenie zmagań grupowych. Dlaczego więc nie stanęliśmy na wysokości zadania wcześniej, kiedy tak bardzo było to istotne? Odpowiedź pozostanie sprawą otwartą.

LUBIMY DYWAGOWAĆ

Lubujemy się w dywagacjach nad historią. Co by było, gdybyśmy z Niemcami w 1974 roku nie zagrali „na wodzie? Jaka byłaby rzeczywistość w Korei Południowej, gdyby Krzynówek strzelił nie w boczną siatkę a do bramki? I wreszcie, co byśmy osiągnęli w Rosji, gdyby Glik grał od początku turnieju? Dywagacje nie mają większego sensu – do Polski wraca najsłabsza reprezentacja z grupy H, a wygrana z Japonią to nawet zbyt duża nagroda za to co widzieliśmy przez 270 minut w wykonaniu Polaków w Rosji.

Paweł Kątnik
Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj