Był człowiekiem bardzo dumnym i sentymentalnym. Nie mógł pojąć, dlaczego, mimo iż został piłkarzem 50-lecia Lechii, 10 lat później uplasował się za Romanem Rogoczem. Nie umiał przegrywać. Drugie miejsce to była dla niego porażka.
Spotykaliśmy się często. Pan Roman lubił bywać w towarzystwie. Miał szczęście posiadać wspaniałego syna – Tomasza Korynta, także bardzo dobrego piłkarza. Publicznie panowie pokazywali się zawsze razem, bo Tomek był bardzo dobrym, opiekuńczym synem. Panom nie przeszkadzało to, że tata był Lechistą, a syn, mimo iż w Lechii także grał, Arkowcem.
„Tomek wozi mnie na działkę, ja hoduję sobie kurki, żyć nie umierać” – zwykł mawiać. Miał naprawdę dobre życie. Po wojnie przez dwa lata wyczynowo trenował boks. Nic dziwnego, że potem został twardym obrońcą.
Uczestniczył m.in. w pamiętnym meczu Polska – ZSRR, który, w ramach eliminacji do mundialu na Stadionie Śląskim w Chorzowie 20 października 1957 roku, wygraliśmy 2:1. Słynnego Lwa Jaszyna dwa razy pokonał Gerard Cieślik.
Ostatni raz spotkaliśmy się 26 maja podczas benefisu Lecha Kulwickiego. Pan Roman na stadionie przy ul. Traugutta we Wrzeszczu ostatni raz publicznie kopnął piłkę, otwierając uroczystość. Potem chwilę rozmawialiśmy „na antenie”. Mówił o tym, jak bardzo dumny jest z syna, który strzelał właśnie kolejnego gola. Deklarował sympatię dla Bayernu Monachium, a na koniec… zaśpiewał „Love me tender”, ot tak zwyczajnie, bo to była jego ulubiona piosenka.
Roman Korynt był człowiekiem bardzo uczuciowym i sentymentalnym. Kochał piłkę i do ostatnich chwil życia jej kibicował. Roztaczał wokół sobie sympatyczną aurę. Na trybunach stadionów przy Traugutta, Pokoleń Lechii Gdańsk i Olimpijskiej bardzo ważne miejsce będzie już puste.
Włodzimierz Machnikowski/mk