Elblążanin, który przesunął granicę wytrzymałości. „Jak przekroczyłem linię mety nie czułem ani ulgi, ani radości” [ROZMOWA]

Dokonał czegoś niesamowitego. W niespełna 31 h pokonał wpław 11,4 km, 540 km przejechał na rowerze, a 126,6 km przebiegł. Tym wynikiem Robert Karaś ustanowił nowy rekord świata w „potrójnym triathlonie”. 

– Po pierwsze chciałbym pogratulować wyniku w ostatnich zawodach. Ustanowiłeś nowy rekord świata w potrójnym Ironmanie. Prawie 700 przebytych kilometrów w 31 h. Czy doskoczyłeś już do granic swoich możliwości czy planujesz jeszcze przez ten „sufit” się przebić.

– Nie muszę już mierzyć wyżej. Na pewno osiągnąłem to, co chciałem. Organizm pokazuje, że da się to robić jeszcze dłużej, ale to już mnie nie satysfakcjonuje. Spełniłem swoje marzenie, jakim było zostanie mistrzem świata w Triple Ultra Triathlon. Nie planuje iść wyżej i pokonywać dłuższych dystansów dla własnej satysfakcji. Nie potrzebuje tego. Obecnie chciałbym się trochę przekwalifikować i zacząć ścigać się na krótszych dystansach. To wiąże się ze zmianą treningu i z wejściem na wyższe prędkości. Chciałbym za rok pojechać na Konę (Światowe Mistrzostwa Świata w Triathlonie na Hawajach), żeby móc rywalizować z najlepszymi na świecie o jak najwyższe miejsca.

– Czy do uprawiania triathlonu trzeba mieć jakieś specjalne predyspozycje? Oczywiście nie chodzi mi tu o Triple Ultra Triathlon, czy pełnego Ironmana. Samo ukończenie połowy takiego dystansu to już bardzo duży wysiłek dla organizmu.

– To prawda. Wszystko zależy od tego, czy ktoś wcześniej uprawiał jakiś sport. Jeżeli ktoś trenował kolarstwo, biegi lub pływanie, to naturalnie będzie mu łatwiej odnaleźć się w tej dyscyplinie. Duże znaczenie ma też rozpoczęcie treningów od najmłodszych lat. Osobiście późno zacząłem, dlatego na krótkich dystansach nie osiągnę już takich prędkości, jak juniorzy czy jeszcze młodsi, którzy dopiero rozpoczynają swoją przygodę z biegami lub kolarstwem. Mi zostało pływanie, którego jest co prawda najmniej w wyścigu, ale zawsze ten mały procent przewagi zyskuje. Tak naprawdę kwestia predyspozycji to indywidualna sprawa każdego, kto planuje się zabrać za tą dyscyplinę sportu.

– Razem z bratem dokonujecie niesamowitych czynów. Ty jesteś mistrzem i rekordzistą świata w potrójnym triatlonie, Twój brat wpław przepłynął blisko 100 km z Kołobrzegu na Bornholm. To kwestia dobrych genów, owoc ciężkich treningów, czy może za młodu oboje wpadliście do kociołka Panoramixa?

– Na pewno geny mamy dobre. Gdyby nie one, to myślę, że nie bylibyśmy w stanie dobrze wypadać w swoich dyscyplinach sportu. Obecnie mój brat Sebastian również przerzucił się na triathlon, a ja zajmuję się jego treningiem. Mam nadzieję, że kiedyś przyjdzie nam rywalizować na mistrzostwach świata na Hawajach. Wydaje mi się, że naszym dużym atutem jest bardzo mocna głowa. To jest coś, co chyba mamy od urodzenia. Gdziekolwiek występowaliśmy, zawsze cechowała nas chęć rywalizacji, zwycięstwa i bycia najlepszym. Mimo to uważam, że w tym sporcie da się dużo osiągnąć, nawet jeśli ma się mniejszy talent. Ciężka praca to jedno, ale trzeba mieć również pewne warunki do rywalizacji w wysokich temperaturach. Nawet mocni zawodnicy, którzy potrafią osiągnąć wynik poniżej 8h w Europie, czasami nie radzą sobie na tych głównych mistrzostwach na Hawajach, ponieważ ich organizmy nie wytrzymywały ciepła. Trzeba mieć to „coś”, żeby wypadać tam jak najlepiej. Osobiście bardzo dobrze radzę sobie z wysokimi temperaturami, co pokazały ostatnie zawody. Wcześniej też wygrałem mistrzostwa Katalonii, gdzie w cieniu było ok. 34 stopni, a na pełnym słońcu słupki rtęci wskazywały nawet 50 stopni Celsjusza. Hiszpanie wręcz padali, a ja potrafiłem zrobić to samo, co na sucho. Dlatego jeżeli mierzy się w zawody na Hawajach, to ta odporność na wysokie temperatury jest potrzebna, natomiast resztę można osiągnąć ciężką i sumienną pracą.

– Wspomnieliśmy, że zawody triathlonowe to niesamowity wysiłek dla ciała. Trzeba dbać o odpowiednie nawodnienie organizmu i także jedzenie. Jak robić to poprawnie w czasie wyścigu? Czy wraz ze swoją ekipą przestrzegacie jakiś specjalnych obrębów czasowych? Jak to wygląda?

– W tym wypadku szczególną rolę odgrywa również temperatura. Dietetyk ustalił mi, że powinienem pić wodę co 6-8 minut. Niestety było tak gorąco, że już po dwóch minutach miałem sucho w buzi. Ci, co znają już swój organizm, wiedzą co, kiedy i w jakich ilościach przyjąć. Jeśli chodzi o jedzenie, to przyjmuje je co 25 minut. Cały czas trzeba dostarczać „paliwa”, żeby ten „silnik się nie zatarł”. Nawet jeżeli nie jestem głodny, to jem, ponieważ wiem, że może to być kluczowe w dalszej części wyścigu.

– Jak wyglądają Twoje przygotowania do zawodów? Ile trzeba poświęcić, żeby móc profesjonalnie uprawiać tą dyscyplinę?

– Przede wszystkim trzeba trenować codziennie. Nie ma tu taryfy ulgowej. Nie można trenować w kratkę. To nie są sztuki walki, gdzie ktoś nieprzygotowany może kogoś przypadkowo znokautować i wygrać. Tutaj jeżeli czegoś nie wytrenujesz, to nie ma szans ścigać się o najwyższe cele, w szczególności na Ironmanie. Ja trenuje 6 dni w tygodniu po 3 razy dziennie. Są to normalne, specjalistyczne treningi, czyli pływanie, rower, bieg. Dodatkowo odbywam 2 jednostki treningowe z trenerem przygotowania fizycznego, dlatego dwa razy w ciągu tygodnia, liczba treningów wzrasta do 4.

– Czy to podporządkowanie się triathlonowi bardzo odbija się na Twoim życiu prywatnym?

– Zdecydowanie nie. Wcześniej, kiedy pracowałem jako strażak, to częściej nie było mnie poza domem. Odkąd zająłem się zawodowo triathlonem, to staram się planować treningi w tych godzinach, gdy moja żona przebywa w pracy. Kiedy wraca zazwyczaj jestem już po dwóch jednostkach treningowych. Czasem wychodzi na zakupy, bądź jedzie do rodziców. Wtedy robię trzeci trening. Staram się to robić tak, żeby nie zauważała, że mnie nie ma. Razem jemy śniadanie, obiad i wieczorem mamy wolne. To wszystko zależy od ilości wolnego czasu. Moją pracą jest obecnie triathlon, dlatego mam go naprawdę sporo.

– Od czego trzeba zacząć swoją przygodę z triathlonem? Czy może to być każdy, bez względu na ograniczenia wiekowe, czy jednak tak jak wcześniej wspomnieliśmy te predyspozycje będą kluczowe do uprawiania tego ekstremalnego sportu?

– To jest tak naprawdę indywidualna sprawa. Jeden ma przeszłość sportową, drugi nie. Dlatego ci, którzy coś w życiu robili, to na pewno będą mieli łatwiej. Gorzej będą miały osoby, które nic nie trenowały i w późniejszym wieku chcą tego spróbować. Oczywiście wszystko jest możliwe i na pewno nie są oni na straconej pozycji. Jednakże trzeba zacząć od konsultacji z lekarzem. Następnie potrzebne jest przygotowanie indywidualnego planu treningowego przez profesjonalnego trenera. Nie można działać na własną rękę, tym bardziej, gdy nigdy wcześniej nie miało się do czynienia ze sportem. To są te czynniki, które mają niezwykle istotny wpływ na rozpoczęcie swojej przygody z triathlonem.

– Co decyduje o byciu dobrym triathlonistą? Czy będąc lepszym w jednej dyscyplinie da się walczyć o najwyższe lokaty? Czy może trzeba być dobrym we wszystkich trzech?

– Mistrzostwa świata pokazały, że zawodnicy, którzy troszeczkę słabiej pływają, potrafią wygrywać te zawody. Na świecie są chyba trzy takie osoby, ale szczerze mówiąc, jeżeli chce się być na topie, to trzeba być kompletnym zawodnikiem we wszystkich trzech dyscyplinach.

– Rower szosowy, sprzęt do biegania, akcesoria pływackie… To wszystko jest kosztowne. Jak to wszystko pogodzić?

– Na początku było bardzo trudno. Sprzęt jest bardzo drogi, mnie nie było na niego stać, gdy pracowałem w straży. Ta pensja nie była wysoka, dlatego bardzo ciężką pracą trzeba było się pokazać. Kiedy przyszły pierwsze wyniki, zostałem zauważony przez mojego obecnego przyjaciela, z którym trenowałem. Był moim sparingpartnerem. Jego rodzina w Częstochowie i we Wrocławiu ma firmę z sprzętem triathlonowym. Dali mi pierwszy rower, piankę, wyposażyli mnie w 100 proc. w profesjonalne akcesoria. Dzięki temu zacząłem robić jeszcze lepsze wyniki, bo nie da się ukryć, że dobry rower jest również istotny. Nie jest tak, że wszystko zależy od tego, co ma się w nogach. Oczywiście to też jest ważne, ale pomiędzy moim starym rowerem a tym, który posiadam obecnie, była przepaść. Różnica dochodziła nawet do 20 paru minut na moim dystansie, co równa się ze spadkiem lokaty. Najtrudniejsze są tak naprawdę pierwsze lata treningu. Po początkowych sukcesach na pewno będzie łatwiej.

– Na pewno triathlon to nie jest piłka nożna. Ile czasu potrzebuje dobrze prosperujący triathlonista, żeby otrzymać wsparcie finansowe od sponsorów?

– To też jest kwestia indywidualna. Swoją rolę odgrywa tu także szczęście. Ja swoje pierwsze wsparcie finansowe otrzymałem dopiero po zdobyciu mistrzostwa Polski i pobiciu rekordu na Ironmanie. Co prawda to były małe wpłaty, ale pozwoliły mi zrezygnować z godzin pracy, bo wcześniej uczyłem również pływać dzieci. Dopiero wtedy mogłem więcej czasu poświęcić treningom triathlonowym. Jak byłem jeszcze lepszym zawodnikiem i pobiłem rekord świata na podwójnym Ironmanie, to zadzwoniły do mnie dwie firmy. Zaoferowały one swoje wsparcie przy realizowaniu kolejnego celu, czyli kolejnych mistrzostw świata, które odbyły się kilka dni temu. Dzięki nim mogłem sobie na jeszcze więcej pozwolić, jeśli chodzi o realizowanie jednostek treningowych. Mogłem mieć spokojną głowę i nie martwić się przede wszystkim o następny miesiąc. Pozwoliło mi to odpowiednio przygotować się do Triple Ultra Triathlon. Jednakże do zrealizowania kolejnego celu będą potrzebne jeszcze większe środki finansowe. Jeżeli chcę walczyć o najwyższe lokaty w Konie na Hawajach, to nie mogę przygotowywać się do zawodów tutaj w kraju. Teraz trenowałem 3 miesiące za granicą, więc czuję ,jaka to jest przepaść. Tam są lepsze warunki, zawsze jest pogoda, a w czasie polskiej zimy po prostu nie zrobi się takiej roboty. Poza tym łatwiej wyciszyć głowę. W domu zawsze czekają jakieś pokusy. Tego nie ma na wyspach. Kiedy jesteś sam, możesz skupić się tylko na treningu, spaniu i jedzeniu.

– Masz jakiś swój autorytet, jakiegoś idola, na którym się wzorowałeś?

– Nie mam jakiś specjalnych idoli, ale często przed treningami oglądałem filmiki z Conorem McGregorem. Jest to jeden z najlepszym zawodników UFC i sztuk walki. Jego zaangażowanie, historia jak w szybkim tempie dołączył do najlepszych na świecie, jak to zapowiadał będąc nikim, były dla mnie niezwykle motywujące. Bardzo fajnie to wszystko pokazał, lubię go, ale nie mogę powiedzieć, że to jest jakiś mój wielki autorytet.

– Jaki swój wyścig triathlonowy wspominasz najgorzej? Czy były to Twoje pierwsze zawody, czy może jakieś inne wyścigi wryły Ci się szczególnie w pamięć?

– Na pewno miałem takie momenty, w których bardzo mocno biłem się z myślami, gdy miałem chwile kryzysu. Wtedy myślałem, że jest ciężko, natomiast jak patrze teraz z perspektywy czasu na ostatni wyścig, to dopiero teraz wiem, co to jest prawdziwy ból. Już wcześniej myślałem, że jestem na granicy swojej wytrzymałości. Miałem takie dwa wyścigu w życiu, gdzie dochodziło do bezpośredniej walki na finiszu, co jest niezwykle trudne. Podczas zawodów na Teneryfie trzeba było finiszować nawet poniżej 3 minut na kilometr. Już w tamtym momencie byłem skrajnie wyczerpanym, na mecie niemal wymiotowałem. Wtedy myślałem, że to były najtrudniejsze wyścigi. Teraz jak przeżyłem dwie doby na ostatnich mistrzostwach świata w Lensahn to wiem, że wtedy przeżyłem największy ból. Ta temperatura, to jak na końcowym odcinku słaniałem się na nogach… Po takim wysiłku każdy trening, każde ciężkie zadanie nie będzie dla mnie problemem.

– Te trudy wyścigu na pewno dają o sobie znać. Macie za sobą duży dystans, meta jest co raz bliżej. Co myślicie na finiszu?

– Zazwyczaj na mecie jest radość i ulga, a po ostatnich zawodach u mnie tego nie było. Ja się ani nie cieszyłem, ani nawet na ostatnim kółku jak biegłem z flagą, to nie wiedziałem, czy dobiegnę do mety. To był ostatni kilometr. Ludzie mi gratulowali, przybijali piątki, a ja byłem tak skrajnie wyczerpany, że bałem się, że nie ukończę tego wyścigu. Jak przekroczyłem linię mety nie czułem ani ulgi ani radości. To były zupełnie inne emocje niż zawsze. Dopiero później zaczęło do mnie dochodzić, co się stało.

– Może te pytanie jest mało dyskretne, ale co w sytuacji, gdy w czasie wyścigu zaistnieje potrzeba fizjologiczna? Biegniecie przez kilka godzin, ścigacie się ze sobą i nie możecie się po prostu zatrzymać.

– Podczas ostatniego wyścigu, załatwiłem się dopiero na 400 kilometrze i to nie dlatego, że mi się chciało. Były to okolice godziny 21:00, dlatego każdy zawodnik musiał być oświetlony. Kiedy mój mechanik zakładał lampki, to wtedy mogłem po prostu załatwić swoją potrzebę. To była jedna przerwa. Natomiast w czasie biegu było bardzo gorąco, piłem ponad normę co 700 metrów, dlatego zatrzymywałem się 2 razy. Jednakże nie wpłynęło to mocno na mój rezultat w biegu. Adrenalina w czasie biegu jest taka, że nawet się o tym nie myśli. Częściej na pewno zdarza się to na treningach.

– Twoim obecnym celem są mistrzostwa świata na Hawajach. Czy jest jakiś rywal, którego obawiasz się w szczególności, czy może jako rekordzista świata i mistrz świata w potrójnym triathlonie można powiedzieć, że powinni przed Tobą rozkładać czerwony dywan i szykować złoty medal?

– Na razie skupiam się na wywalczeniu kwalifikacji na te mistrzostwa. To jest mój pierwszy przystanek na Hawaje. Co prawda czuje się bardzo mocny na poziomie 8h na płaskiej trasie w Europie, ale jest też wiele niewiadomych. Radzę sobie z temperaturą, ale nie wiem jak to będzie z wysoką wilgotnością powietrza, jaka panuje na Hawajach. Na pewno nie myślę o żadnym czerwonym dywanie. Wystartuje tam przecież 55 najlepszych triatlonistów na świecie. Zależy mi przede wszystkim na daniu bardzo dobrego wyścigu. Myślę, że o lokatach będzie decydować dyspozycja dnia. To ona bardzo często decyduje o tym, jak dana osoba zakończy wyścig. Rok temu, były mistrz świata Jan Frodeno miał spore problemy na trasie i siłą woli kończył wyścig ponad godzinę od pierwszego zawodnika, a był uznawany za jednego z faworytów. Każdy wyścig rządzi się swoimi prawami. Liczy się dyspozycja dnia, nie można mieć żadnych kontuzji, nie można chorować. Kiedyś miałem taką sytuację, że 2-3 dni przed zawodami, przed tym szczytem formy zachorowałem. Niestety w chwilach relaksu organizm jest najbardziej podatny na wszystkie złe rzeczy. To jest bardzo duża układanka, wszystko musi zagrać, musi być dopracowane na ostatni guzik. Dlatego muszę wierzyć, że gdy się już zakwalifikuje, gdy stanę już na starcie, to wszystko się uda. Natomiast wtedy dochodzą kolejne zmartwienia. Na rowerze można złapać gumę, mogą przydarzyć się inne defekty. W takich zawodach nie wszystko zależy od samego zawodnika, ale też od sprzętu. Dlatego nie można tu mówić o czerwonym dywanie i o złocie, bo nikt nie jest pewny, na której pozycji skończy wyścig.

rozmawiał Michał Kułakowski

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj