Zaczęło się od roweru z Carrefoura – skromnej klasy, za niewielkie pieniądze. Kupiła go teściowa. – Wsiadłem na niego po raz pierwszy od lat dziecięcych. Po przekręceniu korby urwał się łańcuch. Takie to były początki – opowiada Michał Kostuch, kolarz-amator, medalista Mistrzostw Polski, pomysłodawca i realizator 500-kilometrowej jazdy z Karpacza do Zamku Kiszewskiego.
Spotykamy się w domu Michała w miejscowości Zamek Kiszewski. To tam zaplanował metę kilkunastogodzinnej wycieczki, która przeszła do historii. W 13 godzin i 20 minut przejechał 500 km z Karpacza do domu. Historia z pozoru jak wiele innych, w rzeczywistości daje kompendium o przygotowaniu mentalnym, fizycznym, ale przede wszystkim o uporze i determinacji, które pozwoliły przejść drogę od kanapy i „pałaszowania” grilla do medali i podziwu kolegów.
TRUDNE POCZĄTKI
– Śmieję się, że moja „szczytowa” forma to było 118 kg przy 184 cm wzrostu. Byłem naprawdę dużym człowiekiem. Skupiałem się tylko na pracy, goniłem nie wiadomo za czym. Źle się odżywiałem, paliłem papierosy. Skutki były opłakane. Pojawiały się problemy ze stawami, uszkodzoną łękotką – wylicza Kostuch czasy sprzed rewolucji.
Przełomem okazały się narodziny córki w 2007 roku. Przestał palić i odstawił niezdrowe produkty, dostrzegał też zalety wprowadzenia aktywności sportowej. Efekt? Piorunujący. Zrzucenie kilkudziesięciu zbędnych kilogramów, na wadze pozostało 90 kg. – Wkręcenie przyszło szybko i pochłonęło mnie w całości. Intensywne treningi przełożyły się na 10-12 tysięcy kilometrów rocznie. Nie potrzebowałem wymyślnych zajęć, bo fizyczna praca przy rusztowaniach dawała naturalną krzepę – tłumaczy. – Zacząłem jeździć na trasie Kościerzyna – Zamek Kiszewski i pewnego dnia natrafiłem na rowerzystów z Kościerzyny. Zaczęliśmy się umawiać na wspólne treningi, potem pierwsze zawody MTB, chwilę później pojawiły się też sukcesy – dodaje.
W 2016 roku Michał natyka się na cykliczną imprezę w Rzekuniu: 10-kilometrową jazdę indywidualną na czas. Gdy z sukcesami kończy zmagania na „szosie” i „MTB”, szybko okazuje się, że ma nadzwyczajne predyspozycje do roweru. W perspektywie kolejnych lat, jako niespełna 40-latek, zdobywa medale, puchary, podia wyścigów w całym kraju. Te najważniejsze to choćby Mistrzostwo Polski w jeździe indywidualnej na czas.
INDYWIDUALISTA
Słowo klucz to w tym przypadku indywidualność. Kostuch lubi pracować sam. Rywalizacja amatorów w kolarstwie ograbiła go ze złudzeń zespołowości. – Amatorstwo jest zupełnie inne od zawodowstwa. Zawodowi kolarze mają wielkie teamy, pracują razem na jeden sukces. Mnie w amatorskich zmaganiach mocno irytowało cwaniactwo pokroju „wożenia się na kole”. Dlatego skupiłem się na jeździe samemu – opowiada.
A jaką rolę odegrał w tym wszystkim talent? Zdaniem naukowców, wypracować można maksymalnie 20 procent formy. Bohater tego tekstu wychodzi z założenia że nie ważne, ile wysiłku włożyłby w swój trening, zawsze znajdzie się szybszy od niego. Dlatego kluczowa jest głowa. Ważne, by nade wszystko się tym cieszyć. Nazywa to kolarstwem romantycznym.
KARPACZ – ZAMEK KISZEWSKI
Pomysł na zrobienie jednorazowego wybryku z 500-kilometrowym odcinkiem, kiełkował od dawna. Szafa z pucharami stała się w pewnym momencie jedynie zbiorowiskiem plastikowych pamiątek. Trzeba było wymyślić coś niekonwencjonalnego. Przyczepił w telefonie nawigację, wykasował drogi główne i ekspresowe. Tak powstała trasa. Jej ułożenie nie było łatwe. Baza streetview nieaktualna – z 2012 roku. Zmiany, jakie zaszły na drogach, równie rewolucyjne jak te, które wydarzyły się w życiu samego Michała. – Jechaliśmy trochę na czuja. Żona wystartowała po mnie, ja o 4:40. Niespodzianki na trasie? Paradoksalnie ścieżki rowerowe. Zdarzały się niedostosowane, niebezpieczne. Ufam kierowcom, raczej nie czuję się niebezpiecznie na drogach, prędzej właśnie na ścieżkach rowerowych.
Kalkulacja była prosta. Zachód słońca ok. 20:30, więc miał około 15 godzin na uwinięcie się z ukochanego Karpacza w górach do upragnionego domu w Zamku Kiszewskim. I choć dużo tracił na wjazdach do miast, wyjazdach z aglomeracji i sygnalizacjach, udało się. Nie byłoby tego sukcesu bez udziału żony. – Jechała samochodem kilkanaście kilometrów przede mną. Testowała, czy droga po której później jechałem, będzie prowadziła dobrze. Poza tym, nie musiałem się martwić o bufet: 6 litrów izotoniku, kawa i coca-cola podane w odpowiednim momencie. Niby kawa nie jest najlepszym rozwiązaniem na takie trasy, ale mi nie zaszkodziła. Coli też nie pijam na co dzień, a tu się przydała – śmieje się mieszkaniec Zamku Kiszewskiego. Odpowiednia dawka pomogła w momencie kryzysowym, przy tzw. ścianie, która dopadła po 12 godzinach jazdy.
SKROMNOŚĆ
Michał jest dowodem na to, że każdy może. Mimo pracy fizycznej i wielu lat życia na bakier ze zdrowiem, udowodnił sobie i innym, że niemożliwe to fikcja. Swojemu wyczynowi nie nadaje przesadnego bohaterstwa, woli pozostawać w cieniu. – Nie chciałbym tego ubierać w coś nadzwyczajnego, tak naprawdę nie wiem czy to duży wyczyn. Myślę, że to jest do zrobienia dla każdego. Kwestia sumienności, zawzięcia, dążenia do celu. A dystans? Co to jest 500 km, ludzie robią większe dystanse. Przecież przed nami nie ma żadnych granic, to tylko kwestia fantazji, prawda ? – pyta retorycznie.
I pewnie od fantazji Michała zależy, kiedy znowu o nim usłyszymy. Najbliższe miesiące upłyną mu pewnie pod znakiem cieszenia się kolarstwem romantycznym. A potem? – Chciałbym przejechać nocą jakąś dłuższą trasę, bez ruchu drogowego i dużego wiatru. A jak mi coś „strzeli”, to może i 700 km lub nawet 1000 km sobie pojadę? Bo czemu nie?
Paweł Kątnik