To był nielegalny lot. Dwanaście lat temu śmigłowiec, który rozbił się w Czystej koło Słupska został wykreślony z Rejestru Statków Powietrznych. Radio Gdańsk jako pierwsze dotarło do tych informacji. Śmigłowiec MI 2 rozbił się 1 maja. Na wysokości 250 metrów stanęły oba silniki maszyny. Na pokładzie było siedem osób, w tym dwoje dzieci. Uczestnicy feralnego nie odnieśli poważniejszych obrażeń.
Rozbity śmigłowiec miał na ogonie oznaczenia SP SFC. Taki helikopter widnieje w ewidencji Rejestru Statków Powietrznych Urzędu Lotnictwa Cywilnego, ale z roku 2002.
– Wtedy maszyna została z niego wykreślona. Jest teoretycznie możliwość, że zmieniła oznaczenia, ale wtedy na ogonie powinna mieć aktualne symbole. Takie są wymogi przepisów lotniczych, poinformowała Marta Chylińska, rzeczniczka urzędu.
Wszystko wskazuje na to, że od 2002 roku maszyna o oznaczeniach SP SFC nie miała niezbędnych do latania certyfikatów. Jeśli była używana, to do nielegalnych lotów. Sprawdza to teraz prokuratura rejonowa w Słupsku. Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych na razie nie chce się wypowiadać w sprawie wykreślonego z rejestru śmigłowca. Ekspert komisji Dariusz Frątczak nie wykluczył, że przed zbadaniem przyczyn katastrofy komisja wyda wstępny komunikat.
AKTUALIZACJA 16:00
Trwa śledztwo w sprawie przyczyn wypadku helikoptera, który spadł w Czystej koło Słupska. Do wyjaśniania sprawy aktywnie włączyli się słuchacze Radia Gdańsk. W komentarzach pod wiadomością sugerują, że pilot od lat latał ryzykownie, a śmigłowiec mógł nie mieć certyfikatu dopuszczającego do ruchu w powietrzu. Jedna z hipotez mówi, że winne wypadku jest… dziecko, które wyłączyło silnik.
Ekspert Państwowej Komisji do Spraw Badania Wypadków Lotniczych Dariusz Frątczak powiedział reporterowi Radia Gdańsk, że przyczyną wypadku na pewno nie był brak paliwa. – W zbiornikach zostało go tyle by swobodnie dokończyć lot. Badana jest jeszcze jakość paliwa, to mogło mieć wpływ na zdarzenie. Wykluczono również wpływ warunków atmosferycznych.
Winnym wypadku może być zatem czynnik ludzki lub awaria. Jednak te wątki dopiero będą badane. Na razie komisja nie ma jeszcze pełnej dokumentacji śmigłowca i pilota. Nie wiadomo więc, czy lot w ogóle mógł się odbyć. Ze wstępnych ustaleń komisji wynika, że przelot miał odbywać się na zasadach tak zwanego lotu swobodnego, czyli poza obszarami miejskimi i w pobliżu czynnych lotnisk. Śmigłowiec pilotował Mark Buller, emerytowany major US Air Force, znany między innymi z przelotów na zlotach militarnych w zachodniopomorskim Darłowie. Ma swój śmigłowiec, tym razem siedział za sterami maszyny rolnika z pobliskiego Witkowa.
Według jednej z hipotez dotyczących katastrofy śmigłowca, ten spadł, bo silniki wyłączyło dziecko. Zawory dopływu paliwa do silników są umieszczone między fotelami pilotów lekko z tyłu. Na pokładzie śmigłowca była dwójka dzieci w wieku pięciu i dziesięciu lat. Paliwo było w zbiornikach, ale nagle oba silniki się zatrzymały i to po czterdziestu minutach lotu. Teraz komisja sprawdza, czy ktoś omyłkowo nie wyłączył dopływu paliwa do silników.
Dariusz Frątczak, ekspert komisji, podkreśla, że trudno jest ustalić, czy ktoś w powietrzu manipulował zaworami. Po katastrofie były w pozycji otwartej, ale śmigłowiec nie ma żadnych rejestratorów lotu. Nie można więc odtworzyć, jak było w powietrzu. Jeśli zawory zostały omyłkowo zamknięte podczas lotu silników, nie można wówczas uruchomić ponownie. Helikopter MI 2 nie ma takiej możliwości. Jak nieoficjalnie udało się ustalić reporterowi Radia Gdańsk, dzieci siedziały tuż za siedzeniami pilotów, by obserwować lot przez okna. Pilot Mark Buller powiedział po katastrofie, że nie wie, co było jej przyczyną. Po prostu oba silniki stanęły.
Komisja ma rok na wyjaśnienie przyczyn katastrofy.